Do Paryża, gdzie ma się odbyć głosowanie, nie wybiera się ani premier Donald Tusk, ani prezydent Lech Kaczyński. Twarzą naszej delegacji będzie Bogdan Borusewicz, marszałek senatu. Jedzie z łapanki. Jak sam przyznaje - do Francji wybiera się awaryjnie, ponieważ nie było innych chętnych. Borusewicz niewiele pomoże polskiej kandydaturze. Nie zna nawet angielskiego, a trzeba przekonać delegatów ponad 130 państw.
Za to nasi rywale przed finałową rywalizacją są w pełnej mobilizacji. Marokański Tanger będzie reprezentował osobiście król Mohammed VI. Z kolei walkę o głosy dla Josu w Korei Południowej zapowiadają prezydent tego kraju Roh Moo-hyun i premier Han Duck-soo.
- Z Polski płynie jasny sygnał, że nam na Expo nie zależy - twierdzą znawcy polityki międzynarodowej, z którymi rozmawiała gazeta. Wyjaśniają, że delegaci reprezentujący swoje kraje w Paryżu to dyplomaci. W ich rozumieniu, w ważnej sprawie państwo wysyła prezydenta, premiera albo ministra spraw zagranicznych. Inni się nie liczą. Tymczasem Tusk zadzwonił tylko do szefów rządów trzech europejskich państw.
Promocja Polski przed Expo kosztowała 14 mln zł. Maroko również wydało 14 mln, ale euro. Korea miała zaś wydać dużo więcej niż konkurencja razem wzięta. Ile? Tego nie zdradza - pisze "Polska".
pap, ss