Ostatecznie Lech Kaczyński to znany obrońca pokrzywdzonych. Choć ten pokrzywdzony akurat raczej głowie państwa by nie przyniósł punktów poparcia.
Zwycięski premier Tusk za to miał u siebie siatkarzy i grzejąc się w ich cieple mógł na chwilę zapomnieć, a my wraz z nim, o padających stoczniach, bajzlu w armii, nadciągającej burzy budżetowej. Co prawda siatkarze nie zachowali się i nie podziękowali za swój sukces ministrowi Sławomirowi Nowakowi (ten ostatni wczoraj objawił, ze zdobyliśmy medal dzięki reformom PO w związku siatkarskim), ale i tak było miło.Tak to już bywa nie tylko u nas. Wystarczy przypomnieć, że po słynnej „nazistowskiej" olimpiadzie w 1936 roku, jej wielki bohater, czarnoskóry lekkoatleta Jesse Owens, tak naprawdę miał pretensje nie tyle do Hitlera, że nie podał mu ręki, co uwiecznili dziejopisarze (podawał tylko Niemcom), a do Franklina Delano Roosvelta. Sportowiec był zły o to, że prezydent szpanował wszem i wobec sukcesem amerykańskich olimpijczyków, na który w przemożnym stopniu złożyło się zdobycie 4 złotych medali przez Owensa, ale temu ostatniemu nie wysłał nawet telegramu ze słowem "dziękuję". Politycy zawsze i wszędzie uczepiają się sportowców jak kleszcz ucha, a z reguły taki mają wpływ na ich sukcesy jak kleszcz na słyszenie. Dlatego lepiej nie być naiwniakiem, oddzielać te sprawy i pamiętać, że za sukces siatkarzy odpowiadają oni sami i ich trener, z Nowakiem i Tuskiem co najwyżej można pogadać o stoczniach, a z Lechem Kaczyńskim o niepodpisywaniu traktatu lizbońskiego.