No i stało się. Prezydent, Lech Kaczyński podpisał traktat lizboński. Takiej oprawy medialnej i polityczno-gwiazdorskiej nie miało od dawna żadne wydarzenie. A Czesi zastąpili nas w roli europejskiego enfant terrible.
Można się zastanawiać nad celowością przedłużania sprawy przez Polskę. W przeciwieństwie do Niemiec w tym dodatkowym czasie nic więcej nie zyskaliśmy. Trudno powiedzieć, czy bardziej śmieszna, czy żałosna była próba zablokowania traktatu tuż przed końcem rozgrywki przez grupę posłów PiS. Na takie pomysły i ich realizację mieli prawie dwa lata. I nie wykorzystali szansy, by pójść śladem Niemiec. Teraz takie gesty wyglądają bardzo niepoważnie i tylko szkodą wizerunkowi PiS.
Po co więc prezydent Kaczyński tak długo zwlekał? Teoretycznie miał rację, powtarzając, że z podpisem poczeka na ponowne referendum w Irlandii. Rozumowanie było logiczne, bo bez irlandzkiego "tak" podpisałby tylko kawałek papieru, który trafiłby potem do kosza. Trudno nie odnieść jednak wrażenia, że polski prezydent po cichu liczył na to, że po drodze stanie się coś, co uniemożliwi mu podpisanie traktatu. Czyli np. ponowne przegrane referendum w Irlandii. Bo naprawdę prezydent Kaczyński sprawiał wrażenie polityka, który do traktatu nie jest przekonany, ale nie chce tego oficjalnie powiedzieć, bo przecież w Brukseli dwa lata temu osobiście aprobował finalną wersję dokumentu. W tej sytuacji wszystko jest w rękach czeskiego prezydenta. A Vaclav Klaus w dyplomację nie bawił się nigdy i swojej niechęci do traktatu nie ukrywał. Jego żądania w sprawie dodatkowych zapisów do dokumentu to próba opóźnienia, jeśli nie zablokowania zwycięskiego marszu Lizbony.
Po co więc prezydent Kaczyński tak długo zwlekał? Teoretycznie miał rację, powtarzając, że z podpisem poczeka na ponowne referendum w Irlandii. Rozumowanie było logiczne, bo bez irlandzkiego "tak" podpisałby tylko kawałek papieru, który trafiłby potem do kosza. Trudno nie odnieść jednak wrażenia, że polski prezydent po cichu liczył na to, że po drodze stanie się coś, co uniemożliwi mu podpisanie traktatu. Czyli np. ponowne przegrane referendum w Irlandii. Bo naprawdę prezydent Kaczyński sprawiał wrażenie polityka, który do traktatu nie jest przekonany, ale nie chce tego oficjalnie powiedzieć, bo przecież w Brukseli dwa lata temu osobiście aprobował finalną wersję dokumentu. W tej sytuacji wszystko jest w rękach czeskiego prezydenta. A Vaclav Klaus w dyplomację nie bawił się nigdy i swojej niechęci do traktatu nie ukrywał. Jego żądania w sprawie dodatkowych zapisów do dokumentu to próba opóźnienia, jeśli nie zablokowania zwycięskiego marszu Lizbony.