Wszyscy zdążyliśmy się już chyba przyzwyczaić, że mniej więcej co dwa tygodnie mamy okazję zapoznać się z wynikami co najmniej czterech sondaży poparcia dla liderów partii czy kandydatów na prezydenta przygotowanych przez różne ośrodki na zamówienie różnych mediów. Im bliżej wyborów, ich częstotliwość rośnie – aż do sytuacji w której codziennie możemy się dowiedzieć, kogo wybiorą gospodynie domowe, mieszkańcy średnich miast z wyższym wykształceniem humanistycznym, a kogo pan Zenek, który bierze udział w sondzie ulicznej.
Sondaże są nieodłącznym elementem demokracji. Generalnie mają służyć temu co wolne media i inne przywileje społeczeństwa otwartego, czyli dostarczaniu informacji obywatelom tak aby, kiedy przyjdzie im decydować, mieli pełną informację niezbędną do dokonania właściwego wyboru. W praktyce często ograniczają jego swobodę. Sondaże mają bowiem to do siebie, że często działają na zasadzie samospełniającego się proroctwa. Wygląda to mniej więcej tak – wyborca bardzo chce zagłosować na partię X, z którą zgadza się w 100 procentach, ale z sondaży wynika, że na partię X zagłosuje oprócz niego tylko najbliższa rodzina jej lidera. Dowiaduje się więc, że głos oddany na tę partię będzie stracony. Tymczasem partia Y, z którą wyborca zgadza się w 50 procentach, może liczyć na głosy kilku milionów Polaków, więc jeśli nasz wyborca chce swoim głosem uzyskać jakikolwiek wpływ na losy kraju, powinien raczej głosować na partię Y. I kiedy ankieter zadzwoni do niego z pytaniem, na którą partię zagłosuje, odpowiada, że na Y. I nawet jeśli w międzyczasie do partii X przekonało się znacznie więcej wyborców – to z sondaży wciąż będzie wynikało, że nie popiera jej nikt, więc potencjalni wyborcy tej partii przerzucają swoje głosy na ugrupowanie mające większe szanse. W ten sposób sondaże są w stanie „zamykać" system partyjny. Takie są uroki demokracji.
Czasem jednak zamawiający sondaże posuwają się krok dalej i usiłują za pomocą badań opinii manipulować rzeczywistością w sposób, który wprawdzie nie łamie demokratycznych reguł gry, ale jest mocno nieetyczny. Tak jest ostatnio np. z upartym umieszczaniem - z regularnością szwajcarskiego zegarka - w sondażach prezydenckich kandydata, który powiedział już na wszelkie możliwe sposoby, że kandydować nie chce – czyli Włodzimierza Cimoszewicza. Dla fanów lewicy jest to być może jakiś rodzaj psychoterapii – przegrywający wszystko co jest do przegrania, mogą przynajmniej w sondażach obserwować, jak ich kandydat niemal wygrywa wybory. Ale – jak słusznie zauważył jeden z komentatorów, na podobnej zasadzie w sondażach można by umieszczać Annę Muchę, Katarzynę Cichopek, albo braci Mroczek (bliźniacy mają predyspozycje do robienia wielkiej polityki w Polsce). Sondażowy pojedynek Mucha kontra Tusk albo Mroczkowie kontra Kaczyński byłby nie mniej efektowny niż wirtualne wyniki Cimoszewicza. I niewykluczone, że bijąca ostatnio rekordy popularności Mucha zdystansowałaby nie tylko Lecha Kaczyńskiego, ale również samego premiera. Tylko co by z tego wynikało? Nic. Podobnie jak nic nie wynika z rezultatów osiąganych przez Cimoszewicza. Czy więc nie jest tak, że umieszcza się go w sondażach po to, by zmobilizować do pójścia do urn elektorat Donalda Tuska, który mógłby się poczuć zbyt pewnie i dać tym samym większe szanse Lechowi Kaczyńskiemu?
Druga strona też jednak nie zasypia gruszek w popiele. Wczoraj TVP opublikowała wyniki najdziwaczniejszego sondażu przedwyborczego, z jakim zdarzyło mi się spotkać. Otóż ankieterzy pytali respondentów nie o to, na kogo by zagłosowali, tylko o to… kto ich zdaniem znajdzie się w II turze (sic!). Różnica tylko na pozór jest kosmetyczna. Kiedy w sondzie pojawia się pytanie: „Na kogo chcesz zagłosować?" uzyskujemy mniej więcej obraz realnego poparcia dla kandydatów. Natomiast pytając o to, kto naszym zdaniem znajdzie się w II turze wyborów, tak naprawdę każemy ankietowanym zgadywać, jak zagłosują inni. Po co? A po to, by ten kto nie wczyta się w pytanie i uzna badanie za kolejny sondaż przedwyborczy zobaczył, że np. taki Andrzej Olechowski, w którym PiS chciałby widzieć grabarza snów Donalda Tuska o prezydenturze – uzyskuje na przykład 19 procent wskazań. Czyli sporo, czyli głos na niego nie będzie stracony, czyli może warto… Tymczasem te 19 procent to nie jest żadne poparcie, tylko liczba osób, które powiedziały, że ich zdaniem ich sąsiedzi zagłosują na Olechowskiego. Bo realne poparcie dla sympatycznego pana Andrzeja wynosi 4-5 procent. A na kandydata, który ma 4-5 procent poparcia nie warto przerzucać głosu.
Klasyk demokracji Józef Stalin mawiał: „nieważne kto głosuje, ważne kto liczy głosy". Dziś powiedziałby pewnie „nieważne kto głosuje, ważne kto formułuje pytania do sondaży”. Dlatego u progu tego wyborczego roku pamiętajmy, aby pytania czytać uważnie. No i głosować zgodnie z własnymi poglądami. Ostatecznie przy urnie staje zawsze wyborca – nikt nigdy jeszcze nie widział oddającego głos sondażu.
Czasem jednak zamawiający sondaże posuwają się krok dalej i usiłują za pomocą badań opinii manipulować rzeczywistością w sposób, który wprawdzie nie łamie demokratycznych reguł gry, ale jest mocno nieetyczny. Tak jest ostatnio np. z upartym umieszczaniem - z regularnością szwajcarskiego zegarka - w sondażach prezydenckich kandydata, który powiedział już na wszelkie możliwe sposoby, że kandydować nie chce – czyli Włodzimierza Cimoszewicza. Dla fanów lewicy jest to być może jakiś rodzaj psychoterapii – przegrywający wszystko co jest do przegrania, mogą przynajmniej w sondażach obserwować, jak ich kandydat niemal wygrywa wybory. Ale – jak słusznie zauważył jeden z komentatorów, na podobnej zasadzie w sondażach można by umieszczać Annę Muchę, Katarzynę Cichopek, albo braci Mroczek (bliźniacy mają predyspozycje do robienia wielkiej polityki w Polsce). Sondażowy pojedynek Mucha kontra Tusk albo Mroczkowie kontra Kaczyński byłby nie mniej efektowny niż wirtualne wyniki Cimoszewicza. I niewykluczone, że bijąca ostatnio rekordy popularności Mucha zdystansowałaby nie tylko Lecha Kaczyńskiego, ale również samego premiera. Tylko co by z tego wynikało? Nic. Podobnie jak nic nie wynika z rezultatów osiąganych przez Cimoszewicza. Czy więc nie jest tak, że umieszcza się go w sondażach po to, by zmobilizować do pójścia do urn elektorat Donalda Tuska, który mógłby się poczuć zbyt pewnie i dać tym samym większe szanse Lechowi Kaczyńskiemu?
Druga strona też jednak nie zasypia gruszek w popiele. Wczoraj TVP opublikowała wyniki najdziwaczniejszego sondażu przedwyborczego, z jakim zdarzyło mi się spotkać. Otóż ankieterzy pytali respondentów nie o to, na kogo by zagłosowali, tylko o to… kto ich zdaniem znajdzie się w II turze (sic!). Różnica tylko na pozór jest kosmetyczna. Kiedy w sondzie pojawia się pytanie: „Na kogo chcesz zagłosować?" uzyskujemy mniej więcej obraz realnego poparcia dla kandydatów. Natomiast pytając o to, kto naszym zdaniem znajdzie się w II turze wyborów, tak naprawdę każemy ankietowanym zgadywać, jak zagłosują inni. Po co? A po to, by ten kto nie wczyta się w pytanie i uzna badanie za kolejny sondaż przedwyborczy zobaczył, że np. taki Andrzej Olechowski, w którym PiS chciałby widzieć grabarza snów Donalda Tuska o prezydenturze – uzyskuje na przykład 19 procent wskazań. Czyli sporo, czyli głos na niego nie będzie stracony, czyli może warto… Tymczasem te 19 procent to nie jest żadne poparcie, tylko liczba osób, które powiedziały, że ich zdaniem ich sąsiedzi zagłosują na Olechowskiego. Bo realne poparcie dla sympatycznego pana Andrzeja wynosi 4-5 procent. A na kandydata, który ma 4-5 procent poparcia nie warto przerzucać głosu.
Klasyk demokracji Józef Stalin mawiał: „nieważne kto głosuje, ważne kto liczy głosy". Dziś powiedziałby pewnie „nieważne kto głosuje, ważne kto formułuje pytania do sondaży”. Dlatego u progu tego wyborczego roku pamiętajmy, aby pytania czytać uważnie. No i głosować zgodnie z własnymi poglądami. Ostatecznie przy urnie staje zawsze wyborca – nikt nigdy jeszcze nie widział oddającego głos sondażu.