Donald Tusk, który dziś zastanawia się nad tym, czy wystartować w wyborach prezydenckich wpadł w pułapkę, którą sam na siebie zastawił. Tak długo polaryzował do spółki z braćmi Kaczyńskimi scenę polityczną przekonując, że kulminacją sporu będzie rewanż za porażkę w starciu z Lechem Kaczyńskim, że obecnie jest w sytuacji, w której nie chce, ale musi kandydować.
Gdyby jakiś politolog, który nigdy nie słyszał o Polsce przeczytał naszą konstytucję, doszedłby do wniosku, że w Polsce o fotel prezydenta starają się politycy z drugiego szeregu, albo polityczni emeryci, dla których pobyt w pałacu prezydenckim jest nagrodą za lata zajmowania się prawdziwą polityką. Jedyne co by go zdziwiło to fakt, że słabego prezydenta wybiera się w Polsce w wyborach powszechnych – uznałby to jednak pewnie raczej za ciekawostkę niż za sygnał, że prezydent odgrywa jakąś szczególnie istotną rolę w Polsce.
Jeśli bowiem przyjrzeć się kompetencjom prezydenta widać jak na dłoni, że głównym polem jego aktywności powinno być przecinanie wstęg i ściskanie dłoni głowom innych państw. Prezydent dysponuje wprawdzie dość mocnym wetem, ale to jedyne uprawnienie zbliżające go do prawdziwej władzy, w dodatku mocno negatywne, pozwalające wprawdzie blokować pomysły innych, ale nie dające szansy do forsowania własnych koncepcji. Oczywiście prezydent może rozpychać konstytucję łokciami, ale pewnej bariery nie przeskoczy. Politykiem numer jeden w Polsce jest premier.
Tymczasem polscy politycy zachowują się tak, jakby żyli w USA, a zdobycie prezydentury oznaczałoby dla nich wejście na polityczny Olimp. Dlaczego tak się dzieje? Być może dlatego, że dotychczas szefowanie rządem w Polsce było jednorazową przygodą po której dany delikwent był marginalizowany w partii (Cimoszewicz, Oleksy), bądź trafiał na obrzeża polityki (Miller, Buzek – zanim wrócił przez europarlament do dużej polityki). Tymczasem prezydent nie dość, że może liczyć na pięć lat spokoju, to jeszcze – jeśli będzie się do wszystkich uśmiechał, ma zapewnioną reelekcję (Kwaśniewski), a potem może do końca życia odcinać kupony od swojego autorytetu.
Kiedy Tusk walczył o fotel prezydenta w 2005 roku kierował się zapewne taką właśnie kalkulacją. Świadom, że koalicja z PiS (bo taka miała wtedy powstać) będzie trudna, a szef koalicyjnego rządu będzie podgryzał swojego zastępcę i vice versa, chciał „uciec do przodu" i być superarbitrem dla Rokity i Kaczyńskiego, którzy walczyliby o to „kto kogo”.
Dziś jednak sytuacja jest zupełnie inna. Tusk jest pierwszym premierem w historii III RP, który ma szansę rządzić przez dwie pełne kadencje. W dodatku posiada silny mandat zaufania społecznego, który pozwala mu realizować nawet bardzo trudne reformy (inna sprawa, że z tego akurat premier nie korzysta). Tusk zdominował absolutnie zarówno rząd, jak i parlament oraz koalicjanta. I teraz ma porzucić to wszystko, by przechadzać się godzinami po korytarzach pałacu prezydenckiego?
Nic dziwnego, że Tusk się waha. Tak naprawdę już dawno powinien był wystawić innego kandydata, a samemu zająć się rządzeniem. Ale tego nie zrobił i doprowadził do sytuacji, w której każdy jego ruch będzie zły. Jeśli nie wystartuje – PiS natychmiast odtrąbi sukces przekonując, że premier przestraszył się wzrostu poparcia dla Lecha Kaczyńskiego – i jest duża szansa, że tak na całą sprawę spojrzy pewna część opinii publicznej. Politycy PO, którzy dla Lecha Kaczyńskiego byliby równie groźnymi rywalami jak Tusk to Jerzy Buzek i Radosław Sikorski. Ten pierwszy jednak nie porzuci europarlamentu, ten drugi zaś jest zbyt niezależny, by Tusk zaryzykował umieszczenie go w pałacu prezydenckim. Inne kandydatury – Bronisław Komorowski i Hanna Gronkiewicz-Waltz tak mocni już nie są i odpowiednio ostra kampania mogłaby sprawić, że Kaczyński odrobiłby sondażowe straty i wygrał drugą kadencję. Z drugiej strony Tusk startując w wyborach i wygrywając je będzie musiał oddalić się od PO – oddając realną władzę, czyli tekę premiera, w ręce… no właśnie, kogo? Jana Krzysztofa Bieleckiego? Przecież Grzegorz Schetyna tylko na to czeka – nie minęłoby pół roku i po Bieleckim pozostałoby tylko wspomnienie, a partią rządziłby twardą ręką Schetyna, który mógłby wówczas z uśmiechem mówić prezydentowi Tuskowi: „Chłopaki nie płaczą".
Czy Donald Tusk jest w stanie rozplątać ten węzeł gordyjski?
Jeśli bowiem przyjrzeć się kompetencjom prezydenta widać jak na dłoni, że głównym polem jego aktywności powinno być przecinanie wstęg i ściskanie dłoni głowom innych państw. Prezydent dysponuje wprawdzie dość mocnym wetem, ale to jedyne uprawnienie zbliżające go do prawdziwej władzy, w dodatku mocno negatywne, pozwalające wprawdzie blokować pomysły innych, ale nie dające szansy do forsowania własnych koncepcji. Oczywiście prezydent może rozpychać konstytucję łokciami, ale pewnej bariery nie przeskoczy. Politykiem numer jeden w Polsce jest premier.
Tymczasem polscy politycy zachowują się tak, jakby żyli w USA, a zdobycie prezydentury oznaczałoby dla nich wejście na polityczny Olimp. Dlaczego tak się dzieje? Być może dlatego, że dotychczas szefowanie rządem w Polsce było jednorazową przygodą po której dany delikwent był marginalizowany w partii (Cimoszewicz, Oleksy), bądź trafiał na obrzeża polityki (Miller, Buzek – zanim wrócił przez europarlament do dużej polityki). Tymczasem prezydent nie dość, że może liczyć na pięć lat spokoju, to jeszcze – jeśli będzie się do wszystkich uśmiechał, ma zapewnioną reelekcję (Kwaśniewski), a potem może do końca życia odcinać kupony od swojego autorytetu.
Kiedy Tusk walczył o fotel prezydenta w 2005 roku kierował się zapewne taką właśnie kalkulacją. Świadom, że koalicja z PiS (bo taka miała wtedy powstać) będzie trudna, a szef koalicyjnego rządu będzie podgryzał swojego zastępcę i vice versa, chciał „uciec do przodu" i być superarbitrem dla Rokity i Kaczyńskiego, którzy walczyliby o to „kto kogo”.
Dziś jednak sytuacja jest zupełnie inna. Tusk jest pierwszym premierem w historii III RP, który ma szansę rządzić przez dwie pełne kadencje. W dodatku posiada silny mandat zaufania społecznego, który pozwala mu realizować nawet bardzo trudne reformy (inna sprawa, że z tego akurat premier nie korzysta). Tusk zdominował absolutnie zarówno rząd, jak i parlament oraz koalicjanta. I teraz ma porzucić to wszystko, by przechadzać się godzinami po korytarzach pałacu prezydenckiego?
Nic dziwnego, że Tusk się waha. Tak naprawdę już dawno powinien był wystawić innego kandydata, a samemu zająć się rządzeniem. Ale tego nie zrobił i doprowadził do sytuacji, w której każdy jego ruch będzie zły. Jeśli nie wystartuje – PiS natychmiast odtrąbi sukces przekonując, że premier przestraszył się wzrostu poparcia dla Lecha Kaczyńskiego – i jest duża szansa, że tak na całą sprawę spojrzy pewna część opinii publicznej. Politycy PO, którzy dla Lecha Kaczyńskiego byliby równie groźnymi rywalami jak Tusk to Jerzy Buzek i Radosław Sikorski. Ten pierwszy jednak nie porzuci europarlamentu, ten drugi zaś jest zbyt niezależny, by Tusk zaryzykował umieszczenie go w pałacu prezydenckim. Inne kandydatury – Bronisław Komorowski i Hanna Gronkiewicz-Waltz tak mocni już nie są i odpowiednio ostra kampania mogłaby sprawić, że Kaczyński odrobiłby sondażowe straty i wygrał drugą kadencję. Z drugiej strony Tusk startując w wyborach i wygrywając je będzie musiał oddalić się od PO – oddając realną władzę, czyli tekę premiera, w ręce… no właśnie, kogo? Jana Krzysztofa Bieleckiego? Przecież Grzegorz Schetyna tylko na to czeka – nie minęłoby pół roku i po Bieleckim pozostałoby tylko wspomnienie, a partią rządziłby twardą ręką Schetyna, który mógłby wówczas z uśmiechem mówić prezydentowi Tuskowi: „Chłopaki nie płaczą".
Czy Donald Tusk jest w stanie rozplątać ten węzeł gordyjski?