W prawyborach organizowanych w USA bierze udział kilkadziesiąt milionów wyborców. Bronisława Komorowskiego, kandydata PO na prezydenta w prawyborach wybierało 21 tysięcy osób. Jeśli prawybory w Platformie miały zdemokratyzować polską scenę polityczną to porównując powyższe liczby nie sposób nie zauważyć, że o ile w USA mamy demokrację rodem z XXI wieku – w Polsce dościgamy na razie osiągnięcia Ateńczyków z V w p.n.e.
O tym, że prawybory made in PO będą w porównaniu z prawyborami w USA wyglądały jak buty Adodas skonfrontowane z oryginalnymi butami Adidas było wiadomo już w momencie, gdy poznaliśmy warunki, na jakich się odbędą. W amerykańskich prawyborach może wystartować dosłownie każdy – jedynym ograniczeniem jest to, że pretendent do rządzenia USA jest zarejestrowany jako Demokrata lub Republikanin. W PO wprawdzie też mógł kandydować każdy, ale pod warunkiem że nazywał się Radosław Sikorski bądź Bronisław Komorowski, co poważnie zawęziło pole wyboru. Ponadto w USA głosować w prawyborach też może każdy – w USA nie ma partii masowych w europejskim stylu, przez co różnica między wyborcą a działaczem partyjnym jest w zasadzie niedostrzegalna. Dlatego Baracka Obamę w prawyborach poparło aż 13 milionów obywateli USA, a Johna McCaina - 10 milionów. W Polsce aby należeć do politycznej elity trzeba – jak w dawnych, słusznie minionych czasach – posiadać legitymację partyjną danej partii. W przypadku PO takich szczęśliwców jest 46 tysięcy.
Politycy Platformy, świadomi ograniczeń w organizowanych ad hoc prawyborach podkreślali jednak, że wszelka krytyka ich inicjatywy jest zwykłym czepialstwem, bo przecież „przed nimi jeszcze nikt", a wiadomo, że pierwsze śliwki robaczywki. I do soboty można było nawet zgodzić się z ich argumentacją. Ale kiedy okazało się, że spośród tej 46-tysięcznej elity tylko 21 tysiącom chciało się włączyć komputer i wziąć udział w tak niezwykłym święcie partyjnej demokracji, jakim są prawybory – cała ta argumentacja straciła sens. O jakiej bowiem demokratyzacji możemy mówić w przypadku, gdy ponad połowa członków partii rządzącej ma w głębokim poważaniu to, kto będzie kandydatem partii na prezydenta i, jak wskazują sondaże, kto będzie najprawdopodobniej przyszłym prezydentem. Po prostu ich to nie obchodzi. Przez co przymiotnik „obywatelska” w nazwie partii staje się mocno groteskowy.
W starożytnych Atenach w wyborach, jeśli brać pod uwagę liczby bezwzględne, brało udział mniej więcej tyle samo osób co w organizowanych przez PO prawyborach. 40-tysięczna elita obywateli dzieliła stanowiska i władzę nad kilkunastokrotnie liczniejszą grupą składającą się z niewolników, kobiet i mieszkańców miasta pozbawionych praw obywatelskich. Polska demokracja 2,5 tysiąca (sic!) lat później wygląda podobnie. Tyle tylko, że w Atenach ograniczenia demokracji narzucał system polityczny miasta-państwa. A u nas narzucamy je sobie sami. Te 25 tysięcy członków PO, które stwierdziło, że nie warto głosować bo i tak przecież o wszystkim zadecydują elity niczym się nie różni od milionów wyborców, którzy robią to samo w dniu prawdziwych wyborów. Sam fakt, że największa polska partia, która wkrótce może kontrolować nie tylko administrację rządową, ale również większość samorządów i pałac prezydencki liczy zaledwie 46 tysięcy członków jest znamienny. Narzekamy, że „oni" kradną, „oni” rozdają stołki samym swoim, „oni” się nie zmieniają, zmieniają się tylko szyldy partyjne. A jednocześnie sami dobrowolnie decydujemy się na los ateńskich zelotów. W rezultacie najsilniejsza kadrowo polska partia czyli liczący ok. 140 tysięcy członków PSL dostaje się do Sejmu i rządu „własnymi siłami”. Wystarczy by każdy posiadacz legitymacji partyjnej wraz z rodziną i przyjaciółmi zagłosował na drużynę Pawlaka by z dużym luzem przeskoczyć 5 procentową poprzeczkę progu wyborczego. Potem trzeba tylko zrobić prezesem rady nadzorczej znajomego pana Władka, a zarząd miejskich bibliotek powierzyć pani Krysi – i za cztery lata powtórzyć ten scenariusz. A zeloci będą dalej pracować na to, aby ich władcy mogli się bawić w swoim gronie.
W 2010 roku czekają nas kolejne wybory. Wbrew pozorom to naprawdę my decydujemy o tym, jak długo ta zabawa trwać będzie w najlepsze.
Politycy Platformy, świadomi ograniczeń w organizowanych ad hoc prawyborach podkreślali jednak, że wszelka krytyka ich inicjatywy jest zwykłym czepialstwem, bo przecież „przed nimi jeszcze nikt", a wiadomo, że pierwsze śliwki robaczywki. I do soboty można było nawet zgodzić się z ich argumentacją. Ale kiedy okazało się, że spośród tej 46-tysięcznej elity tylko 21 tysiącom chciało się włączyć komputer i wziąć udział w tak niezwykłym święcie partyjnej demokracji, jakim są prawybory – cała ta argumentacja straciła sens. O jakiej bowiem demokratyzacji możemy mówić w przypadku, gdy ponad połowa członków partii rządzącej ma w głębokim poważaniu to, kto będzie kandydatem partii na prezydenta i, jak wskazują sondaże, kto będzie najprawdopodobniej przyszłym prezydentem. Po prostu ich to nie obchodzi. Przez co przymiotnik „obywatelska” w nazwie partii staje się mocno groteskowy.
W starożytnych Atenach w wyborach, jeśli brać pod uwagę liczby bezwzględne, brało udział mniej więcej tyle samo osób co w organizowanych przez PO prawyborach. 40-tysięczna elita obywateli dzieliła stanowiska i władzę nad kilkunastokrotnie liczniejszą grupą składającą się z niewolników, kobiet i mieszkańców miasta pozbawionych praw obywatelskich. Polska demokracja 2,5 tysiąca (sic!) lat później wygląda podobnie. Tyle tylko, że w Atenach ograniczenia demokracji narzucał system polityczny miasta-państwa. A u nas narzucamy je sobie sami. Te 25 tysięcy członków PO, które stwierdziło, że nie warto głosować bo i tak przecież o wszystkim zadecydują elity niczym się nie różni od milionów wyborców, którzy robią to samo w dniu prawdziwych wyborów. Sam fakt, że największa polska partia, która wkrótce może kontrolować nie tylko administrację rządową, ale również większość samorządów i pałac prezydencki liczy zaledwie 46 tysięcy członków jest znamienny. Narzekamy, że „oni" kradną, „oni” rozdają stołki samym swoim, „oni” się nie zmieniają, zmieniają się tylko szyldy partyjne. A jednocześnie sami dobrowolnie decydujemy się na los ateńskich zelotów. W rezultacie najsilniejsza kadrowo polska partia czyli liczący ok. 140 tysięcy członków PSL dostaje się do Sejmu i rządu „własnymi siłami”. Wystarczy by każdy posiadacz legitymacji partyjnej wraz z rodziną i przyjaciółmi zagłosował na drużynę Pawlaka by z dużym luzem przeskoczyć 5 procentową poprzeczkę progu wyborczego. Potem trzeba tylko zrobić prezesem rady nadzorczej znajomego pana Władka, a zarząd miejskich bibliotek powierzyć pani Krysi – i za cztery lata powtórzyć ten scenariusz. A zeloci będą dalej pracować na to, aby ich władcy mogli się bawić w swoim gronie.
W 2010 roku czekają nas kolejne wybory. Wbrew pozorom to naprawdę my decydujemy o tym, jak długo ta zabawa trwać będzie w najlepsze.