W momencie śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego Komorowski nagle, zgodnie z konstytucją, stanął na czele narodu pogrążonego w żalu i zjednoczonego wokół pamięci 96 ofiar smoleńskiej katastrofy. I ta rola go przerosła. Wygłoszone w dniu tragedii orędzie raziło sztucznością i technokratycznym podejściem do całej sprawy. Komorowski skupiając się na tym, że państwo dalej funkcjonuje, a politycy robią wszystko, by zapewnić ciągłość władzy w Rzeczpospolitej zachowywał się jak urzędnik, dla którego sfera instytucjonalna jest ważniejsza niż emocje milionów rodaków. Zamiast empatii i poczucia solidarności Polacy otrzymali urzędowe zapewnienie, że „wszystko jest pod kontrolą". Dużo to i bardzo mało.
Komorowski niewątpliwie, tak jak my wszyscy, przeżył szok. Lech Kaczyński, który zginął w Smoleńsku, był nie tylko jego politycznym rywalem, ale także dawnym sojusznikiem z czasów walki o wolną Polskę. Na pokładzie prezydenckiego Tu-154M lecieli również partyjni koledzy marszałka – Sebastian Karpiniuk, Grzegorz Dolniak, Krystyna Bochenek. I ten szok było widać w tym nerwowym orędziu, a także w wyemitowanej dzień później przez TVN24 rozmowie marszałka z Grzegorzem Miecugowem. Ale polityków poznajemy właśnie w takich trudnych momentach. Kiedy pragniemy by ci, którzy stoją na czele państwa powiedzieli nam: będziemy płakać i pamiętać razem. Komorowski nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Takich, jakimi przemawiał do nas premier Donald Tusk mówiąc o tragedii, której współczesny świat nie znał.
Nie dość tego, w kolejnych dniach żałoby Komorowski dopuścił się kilku „technokratycznych" fauli. Mianował własnego szefa kancelarii, zamiast powierzyć te obowiązki Jackowi Sasinowi, urzędnikowi kancelarii, który cudem ocalał z katastrofy (w ostatniej chwili zdecydował się jechać do Katynia pociągiem). Powołał własnego szefa BBN, chociaż w kraju pozostał zastępca tragicznie zmarłego Aleksandra Szczygły – Witold Waszczykowski. Oczywiście Komorowski miał do tych nominacji prawo, ale są one co najmniej niezręczne, bo wyglądają tak, jakby faworyt wyborów prezydenckich już w czasie żałoby budował swoje polityczne zaplecze w pałacu. Pewnie Komorowski nie miał takich intencji – ale liczy się wrażenie.
Czy Komorowski przekreślił w ten sposób swoje szanse na prezydenturę? Oczywiście nie. Wciąż pozostaje faworytem wyborów, ale teraz znalazł się w głębokiej defensywie. Dziś wszystko zależy od tego, jak zachowywać się będzie kandydat PiS. Jeżeli PiS będzie potrafił skupić wokół siebie emocje Polaków, jednocześnie przypominając mimochodem „letnie" zachowanie Komorowskiego – ma szanse na zwycięstwo. Komorowski musi liczyć na to, że dotknięta niewyobrażalną tragedią partia Jarosława Kaczyńskiego zagalopuje się w emocjach i zacznie rzucać oskarżenia zapowiadając zemstę na tych, którzy za życia prezydenta nie szczędzili mu krytyki – bo wtedy większość Polaków ze strachu przed gniewem lidera PiS zagłosuje na każdego, kto będzie w stanie go powstrzymać. Jedno jest pewne – dziś już nic nie zależy od samego Komorowskiego.