O tragicznej śmierci Anny Walentynowicz dowiedziałem się w pociągu, w drodze powrotnej z Poznania, gdzie w wydawnictwie Zysk i S-ka złożyłem do druku Jej biografię. To jeden z najgorszych dni w moim życiu. Anna Walentynowicz, dla mnie Pani Ania, pozostanie na zawsze w moich wspomnieniach i myślach. Requiescat in pace.
Jeszcze kilka dni przed uroczystościami nie była pewna, czy podoła trudom podróży. Pierwotnie miała jechać specjalnym pociągiem razem z rodzinami pomordowanych oficerów. Prezydent zaprosił jednak panią Anię do samolotu. Podczas naszej ostatniej rozmowy mówiła, że staje jej w pamięci rodzinne kresowe Równe, do którego 17 września 1939 r. wkroczyli Sowieci. Straciła wówczas brata – Andrzeja Lubczyka. Chciała odwiedzić cmentarz katyński, by nad grobami żołnierzy i policjantów wolnej Polski oddać hołd wszystkim zgładzonym na „nieludzkiej ziemi". Także bratu, którego mogiły nigdy nie odnalazła.
Przed wyjazdem do Warszawy przekazała mi ostatnie dokumenty, które wydawały jej się ważne i godne wykorzystania w biografii jej poświęconej. Czekała na moją książkę. Była jej pierwszym czytelnikiem, choć lektura była dla niej traumatyczną podróżą w przeszłość. Ponad 600 stron maszynopisu przeczytała w niecałe dwa dni. Nie spała, nie jadła, czytała dzień i noc… Nie miała prawie żadnych uwag. Uznała fundamentalne prawo naukowca do własnych interpretacji i ocen. Kiedy ją odwiedziłem, by przed przesłaniem maszynopisu recenzentom przedyskutować ostatnie wątpliwości, zapłakana powiedziała: „Tyle zła, tyle zdrady i ludzkiej podłości opisał pan w tej książce. Jak mieliśmy wygrać, skoro tylu wokół nas nam przeszkadzało. Ale dobrze, że pan to wszystko pokazał. I najważniejsze, że nie zrobił pan ze mnie wszystkowiedzącego, jednoosobowego bohatera "Solidarności", ale ukazał wysiłek zbiorowy tysięcy Polaków".
Życie Anny Walentynowicz jest jak portret zbiorowy polskich robotników wstających z kolan, by zbuntować się przeciwko komunizmowi. Nawet jeśli miała tego świadomość, pozostała na zawsze skromna. Na swoje życie patrzyła zawsze jak na służbę. Zapytana o to we wrześniu 1980 r. odpowiedziała bez zastanowienia: „Czuwać, aby nie było ludzi skrzywdzonych, aby podać rękę każdemu, który nie umie sobie poradzić. Sama zbyt wiele łez wylałam w życiu, chciałabym, żeby z mojego powodu ktoś choć o jeden raz w życiu więcej się uśmiechnął".
Jednak wola służenia innym nie oznaczała w jej życiu akcesu do klasycznej polityki. Anna Walentynowicz nie była politykiem, nie była też nigdy sługą żadnej konkretnej partii. Była człowiekiem, który bardziej niż inni kierował się w życiu sercem, pragnieniem dobra i odmową zgody na kłamstwo. Nie chciała uznać oddzielenia polityki od moralności, nie chciała dać przyzwolenia na kariery bez służby społeczeństwu. Jej bezinteresowność była solą w oku tych, którzy pragną ukryć żądzę władzy za cenę zdrady ideałów.
Życie Walentynowicz było jak ciągła walka, bez odpoczynku i bez kresu. – Kilka lat szarpałam się, żyłam tak, jak żyli inni, jeździłam po kraju i spotykałam się z ludźmi – wspominała prawie dwadzieścia lat temu. – Znałam ks. Jerzego Popiełuszkę i przeżyłam jego śmierć, robiłam głodówki, siedziałam w więzieniu za próbę zorganizowania strajku w pierwszych dniach stanu wojennego. Potem próbowałam wmurować na Śląsku tablicę w rocznicę masakry w "Wujku", wcześniej internowano mnie w Gołdapi. Mam za sobą pobyt w więzieniach w Tczewie i Gdańsku, w szpitalu psychiatrycznym na Rakowieckiej, potem w Katowicach, Lublińcu, Bytomiu i w szpitalu więzienia Montelupich w Krakowie. Kilka straconych lat, o których mogłabym mówić długo i czasem Odrzuciła wszystkie zaszczyty z iście arystokratycznym poczuciem wyższości. Bo ceną jest pozór, fałsz, czasem nawet zdrada. Pozostała sobą, wybrała prawdę nawet z ciepłem w sercu. Czas znaczony także walką o przetrwanie, dorywczą pracą przy zbiorze owoców i w ogrodnictwie.
Przeczytaj cały artykuł w najnowszym wydaniu tygodnika Wprost
Przed wyjazdem do Warszawy przekazała mi ostatnie dokumenty, które wydawały jej się ważne i godne wykorzystania w biografii jej poświęconej. Czekała na moją książkę. Była jej pierwszym czytelnikiem, choć lektura była dla niej traumatyczną podróżą w przeszłość. Ponad 600 stron maszynopisu przeczytała w niecałe dwa dni. Nie spała, nie jadła, czytała dzień i noc… Nie miała prawie żadnych uwag. Uznała fundamentalne prawo naukowca do własnych interpretacji i ocen. Kiedy ją odwiedziłem, by przed przesłaniem maszynopisu recenzentom przedyskutować ostatnie wątpliwości, zapłakana powiedziała: „Tyle zła, tyle zdrady i ludzkiej podłości opisał pan w tej książce. Jak mieliśmy wygrać, skoro tylu wokół nas nam przeszkadzało. Ale dobrze, że pan to wszystko pokazał. I najważniejsze, że nie zrobił pan ze mnie wszystkowiedzącego, jednoosobowego bohatera "Solidarności", ale ukazał wysiłek zbiorowy tysięcy Polaków".
Życie Anny Walentynowicz jest jak portret zbiorowy polskich robotników wstających z kolan, by zbuntować się przeciwko komunizmowi. Nawet jeśli miała tego świadomość, pozostała na zawsze skromna. Na swoje życie patrzyła zawsze jak na służbę. Zapytana o to we wrześniu 1980 r. odpowiedziała bez zastanowienia: „Czuwać, aby nie było ludzi skrzywdzonych, aby podać rękę każdemu, który nie umie sobie poradzić. Sama zbyt wiele łez wylałam w życiu, chciałabym, żeby z mojego powodu ktoś choć o jeden raz w życiu więcej się uśmiechnął".
Jednak wola służenia innym nie oznaczała w jej życiu akcesu do klasycznej polityki. Anna Walentynowicz nie była politykiem, nie była też nigdy sługą żadnej konkretnej partii. Była człowiekiem, który bardziej niż inni kierował się w życiu sercem, pragnieniem dobra i odmową zgody na kłamstwo. Nie chciała uznać oddzielenia polityki od moralności, nie chciała dać przyzwolenia na kariery bez służby społeczeństwu. Jej bezinteresowność była solą w oku tych, którzy pragną ukryć żądzę władzy za cenę zdrady ideałów.
Życie Walentynowicz było jak ciągła walka, bez odpoczynku i bez kresu. – Kilka lat szarpałam się, żyłam tak, jak żyli inni, jeździłam po kraju i spotykałam się z ludźmi – wspominała prawie dwadzieścia lat temu. – Znałam ks. Jerzego Popiełuszkę i przeżyłam jego śmierć, robiłam głodówki, siedziałam w więzieniu za próbę zorganizowania strajku w pierwszych dniach stanu wojennego. Potem próbowałam wmurować na Śląsku tablicę w rocznicę masakry w "Wujku", wcześniej internowano mnie w Gołdapi. Mam za sobą pobyt w więzieniach w Tczewie i Gdańsku, w szpitalu psychiatrycznym na Rakowieckiej, potem w Katowicach, Lublińcu, Bytomiu i w szpitalu więzienia Montelupich w Krakowie. Kilka straconych lat, o których mogłabym mówić długo i czasem Odrzuciła wszystkie zaszczyty z iście arystokratycznym poczuciem wyższości. Bo ceną jest pozór, fałsz, czasem nawet zdrada. Pozostała sobą, wybrała prawdę nawet z ciepłem w sercu. Czas znaczony także walką o przetrwanie, dorywczą pracą przy zbiorze owoców i w ogrodnictwie.
Przeczytaj cały artykuł w najnowszym wydaniu tygodnika Wprost