Ewa Stankiewicz napisała w specjalnym oświadczeniu, że krytyka jaka spada na Jana Pospieszalskiego za film "Solidarni 2010" jest niesprawiedliwa, bo film jest jej autorstwa. "Jestem wolnym strzelcem, pod Pałac Prezydencki poszłam spontanicznie z własnej woli, z kamerą, w odruchu utrwalenia czegoś ważnego. Nagrywanymi rozmowami zainteresowała się TVP" - tłumaczy Stankiewicz.
Zdaniem Stankiewicz, Pospieszalski zaangażował się w film przez przypadek. "Chcąc porozmawiać przed kamerą z kimś, kto był na miejscu w Katyniu - na uroczystościach, które się nie odbyły - umówiłam się z Jankiem Pospieszalskim na Krakowskim Przedmieściu. Tam na ulicy przed Pałacem zobaczyłam, jakim wielkim szacunkiem darzą go ludzie" - wyjaśnia reporterka jego udział w projekcie.
Stankiewicz tłumaczy, że jej intencją było "uchwycenie nastrojów i zarejestrowanie pewnego zrywu społecznego, który dokonuje się na moich oczach. Była to też próba przywrócenia równowagi w jednostronnych relacjach medialnych z żałoby - całkowicie pomijających lęki i obawy społeczne, czy przyczyną katastrofy nie był zamach" - wyjaśnia Stankiewicz. Reporterka wyjaśnia, że chciała też "oddać głos ogromnej części społeczeństwa, która sama o sobie mówi, że od lat była dyskryminowana i upokarzana przez media". "Ludzie przed naszą kamerą tłumaczyli się: czy ja wyglądam jak moher? Czy jestem ciemniakiem? Mam dwa fakultety, prowadzę firmę" - mówi o swoich intencjach autorka filmu. Dodaje, że nie pytała nikogo o preferencje partyjne. "Pierwsze pytania: co tu robisz, po co tu przyszedłeś, co czujesz? prowokowały do dalszej rozmowy, która była spontaniczna" - wyjaśnia.
Stankiewicz pisze też o aktorach, którzy pojawili się w dokumencie. "Na około 100 pokazanych w filmie osób jest chyba 3 aktorów (być może jest jeszcze ktoś nierozpoznawalny) i przynajmniej jeden reżyser (Lech Majewski). Przypuszczam, że są profesorowie, studenci, kucharze, właściciele firm, itp. Nie wiem, bo tak jak mówię, nie pytałam o zawód. Nie uważam, żeby bycie aktorem wykluczało możliwość przeżywania żałoby i dzielenia się swoimi uczuciami" - wyjaśnia Stankiewicz.
Stankiewicz tłumaczy, że jej intencją było "uchwycenie nastrojów i zarejestrowanie pewnego zrywu społecznego, który dokonuje się na moich oczach. Była to też próba przywrócenia równowagi w jednostronnych relacjach medialnych z żałoby - całkowicie pomijających lęki i obawy społeczne, czy przyczyną katastrofy nie był zamach" - wyjaśnia Stankiewicz. Reporterka wyjaśnia, że chciała też "oddać głos ogromnej części społeczeństwa, która sama o sobie mówi, że od lat była dyskryminowana i upokarzana przez media". "Ludzie przed naszą kamerą tłumaczyli się: czy ja wyglądam jak moher? Czy jestem ciemniakiem? Mam dwa fakultety, prowadzę firmę" - mówi o swoich intencjach autorka filmu. Dodaje, że nie pytała nikogo o preferencje partyjne. "Pierwsze pytania: co tu robisz, po co tu przyszedłeś, co czujesz? prowokowały do dalszej rozmowy, która była spontaniczna" - wyjaśnia.
Stankiewicz pisze też o aktorach, którzy pojawili się w dokumencie. "Na około 100 pokazanych w filmie osób jest chyba 3 aktorów (być może jest jeszcze ktoś nierozpoznawalny) i przynajmniej jeden reżyser (Lech Majewski). Przypuszczam, że są profesorowie, studenci, kucharze, właściciele firm, itp. Nie wiem, bo tak jak mówię, nie pytałam o zawód. Nie uważam, żeby bycie aktorem wykluczało możliwość przeżywania żałoby i dzielenia się swoimi uczuciami" - wyjaśnia Stankiewicz.
"Gazeta Wyborcza", arb