Pilot Jaka-40 por. Artur Wosztyl tłumaczy w rozmowie z "Gazetą Wyborczą", że Tu-154, który 10 kwietnia rozbił się w Smoleńsku w momencie katastrofy nie lądował, tylko podchodził do lądowania. - To zasadnicza różnica - dodaje Wosztyl.
Wosztyl wspomina, że załoga Jaka-40 trzy razy łączyła się przez radio z załogą Tu-154M i ostrzegała ją o coraz gorszej pogodzie. - To normalne, gdy dwie załogi wykonują lot na to samo lotnisko. Jeżeli zauważymy jakąś anomalię, silną turbulencję lub pogarszające się warunki meteorologiczne, informujemy o tym kolegów w powietrzu. Tak było też w tym wypadku - tłumaczy Wosztyl. - Warunki w momencie podejścia Tu-154 do lądowania były poniżej minimum bezpieczeństwa - dodaje.
Por. Wosztyl ocenia, że przy tak gęstej mgle wieża kontrolna lotniska Siewiernyj powinna była zamknąć lotnisko i zabronić lądowania polskiej maszynie. Nie chce jednak zdradzić szczegółów komunikacji między samolotem a wieżą. Tłumaczy się tajemnicą śledztwa. Wosztyl twierdzi też, że nie pamięta, jaką informację o ciśnieniu wieża podała pilotom Tu-154. A ta informacja jest bardzo ważna dla zrozumienia, dlaczego samolot zszedł tak nisko nad ziemię, że aż zahaczył o drzewa.
Dowódca Jaka-40 przyznaje, że wieża nie od razu zorientowała się, że doszło do katastrofy. Wspomina, że na lotnisku tuż po rozbiciu się Tu-154 zapanowała konsternacja. - To był mężczyzna w mundurze. Zapytałem, gdzie jest nasz tupolew. Odleciał, usłyszałem - mówi Wosztyl."Gazeta Wyborcza", arb