I tura kampanii prezydenckiej nie była, ani przełomowa, ani pasjonująca. Była nietypowa, ponieważ toczyła się po katastrofie pod Smoleńskiem i największej żałobie narodowej, a potem w trakcie poważnej powodzi, która dewastowała duże połacie kraju i życie obywateli.
Ta kampania jest też wyjątkowa z tego powodu, że startujący w niej są, albo dublerami, albo obsadzono ich w nie swoich rolach. Bronisław Komorowski jest substytutem Donalda Tuska, Jarosław Kaczyński zastępuje swojego brata, Grzegorz Napieralski został zmuszony do startu w wyborach nie tylko z powodu śmierci Jerzego Szmajdzińskiego, ale również "wystawiony" przez swoich partyjnych konkurentów w nadziei, że się spali i odda władzę w SLD. Dlatego w ich kampaniach poddanych obróbce marketingowej nie tyle liczy się, co dany kandydat powie, ale jak, gdzie i ile będzie w pobliżu kamer.
Nie ma w związku z tym sensu szerzej omawiać poczynań poszczególnych kandydatów i ich sztabów, w sytuacji, gdy od kilku tygodni wiadomo, że liczą się tylko dwaj panowie K.
Bronisław Komorowski, który najprawdopodobniej wygra, może być jednocześnie największym przegranym, bo miał szanse przenieść się do Pałacu Namiestnikowskiego (Belwederu?) już po I turze. Jesli tak się stanie, nie będzie w tym nic dziwnego. Jego kampania jest nad wyraz nudna, źle prowadzona i źle adresowana. Przewaga z racji piastowanego urzędu marszałka Sejmu i pełnienia obowiązków prezydenta, została roztrwoniona. Być może jego sztab licząc, że naprzeciwko stanie Lech Kaczyński, przygotował sarmacki model kampanii, z naciskiem na to, że i w PO są "patrioci". W zderzeniu z wycofanym po katastrofie Jarosławem Kaczyńskim to nie zadziałało. Kiedy dodamy do tego jego gafy (a także Janusza Palikota...) otrzymamy marny spektakl, nie na tyle jednak, aby zdeklarowani zwolennicy PO odeszli, tym bardziej, że działa na nich dodatkowo strach przed recydywą IV RP.
Jarosław Kaczyński okazał się nie wilkiem, jak się spodziewano, lecz jagnięciem. Uładzony, z naturalnym wyrazem cierpienia na twarzy mówił o zakończeniu wojny polsko-polskiej i kokietował centrowych wyborców. To podziałało na mniej wyrobionego wyborcę i może sam byłbym gotów uwierzyć w przemianę prezesa, gdyby nie to, że polegam nie tylko na obrazie telewizyjnym, ale zaglądam również w miejsca, gdzie działają jego zwolennicy. Stąd wiem, że pod owczą skórą wciąż znajdujemy znajomego i agresywnego Jarosława Kaczyńskiego.
A tymczasem Polsce potrzebny jest prezydent, który będzie współpracował z rządem. Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że wskazane jest przeprowadzenie wielu kosztownych i bolesnych reform. Konieczna jest również zmiana systemu sprawowania władzy, co zostało zasygnalizowane w projekcie Konstytucji, przedstawionej przez PO. Nie da się tego zrobić z prezydentem, dla którego weto będzie instrumentem działalności politycznej, nie mającej wiele wspólnego z interesem państwa.
W II turze wyborów, podczas której przegrani kandydaci będę delegowali swoje głosy i poparcie swoich wyborców na tych, którzy pozostaną w wyścigu, będziemy mieli swoisty test, jak mogą się rozłożyć siły polityczne w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Szkoda tylko, że dalej w ramach tego samego układu politycznego. Niestety, ideowe formacje działają na obrzeżach polskiej polityki...
Nie ma w związku z tym sensu szerzej omawiać poczynań poszczególnych kandydatów i ich sztabów, w sytuacji, gdy od kilku tygodni wiadomo, że liczą się tylko dwaj panowie K.
Bronisław Komorowski, który najprawdopodobniej wygra, może być jednocześnie największym przegranym, bo miał szanse przenieść się do Pałacu Namiestnikowskiego (Belwederu?) już po I turze. Jesli tak się stanie, nie będzie w tym nic dziwnego. Jego kampania jest nad wyraz nudna, źle prowadzona i źle adresowana. Przewaga z racji piastowanego urzędu marszałka Sejmu i pełnienia obowiązków prezydenta, została roztrwoniona. Być może jego sztab licząc, że naprzeciwko stanie Lech Kaczyński, przygotował sarmacki model kampanii, z naciskiem na to, że i w PO są "patrioci". W zderzeniu z wycofanym po katastrofie Jarosławem Kaczyńskim to nie zadziałało. Kiedy dodamy do tego jego gafy (a także Janusza Palikota...) otrzymamy marny spektakl, nie na tyle jednak, aby zdeklarowani zwolennicy PO odeszli, tym bardziej, że działa na nich dodatkowo strach przed recydywą IV RP.
Jarosław Kaczyński okazał się nie wilkiem, jak się spodziewano, lecz jagnięciem. Uładzony, z naturalnym wyrazem cierpienia na twarzy mówił o zakończeniu wojny polsko-polskiej i kokietował centrowych wyborców. To podziałało na mniej wyrobionego wyborcę i może sam byłbym gotów uwierzyć w przemianę prezesa, gdyby nie to, że polegam nie tylko na obrazie telewizyjnym, ale zaglądam również w miejsca, gdzie działają jego zwolennicy. Stąd wiem, że pod owczą skórą wciąż znajdujemy znajomego i agresywnego Jarosława Kaczyńskiego.
A tymczasem Polsce potrzebny jest prezydent, który będzie współpracował z rządem. Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że wskazane jest przeprowadzenie wielu kosztownych i bolesnych reform. Konieczna jest również zmiana systemu sprawowania władzy, co zostało zasygnalizowane w projekcie Konstytucji, przedstawionej przez PO. Nie da się tego zrobić z prezydentem, dla którego weto będzie instrumentem działalności politycznej, nie mającej wiele wspólnego z interesem państwa.
W II turze wyborów, podczas której przegrani kandydaci będę delegowali swoje głosy i poparcie swoich wyborców na tych, którzy pozostaną w wyścigu, będziemy mieli swoisty test, jak mogą się rozłożyć siły polityczne w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Szkoda tylko, że dalej w ramach tego samego układu politycznego. Niestety, ideowe formacje działają na obrzeżach polskiej polityki...