Bronisław Komorowski przebył w tej kampanii bardzo długą drogę. Zaczynał jako autor bon motów o wodzie spływającej do Bałtyku, które budziły zażenowanie nawet wśród jego zwolenników. Kończy kampanię jako polityk debatujący ze swadą i lekkością z tak wytrawnym politycznym polemistą jak Jarosław Kaczyński. Druga debata prezydencka między Kaczyńskim a Komorowskim może być wydarzeniem, które przechyli szalę zwycięstwa na stronę kandydata PO na prezydenta.
Bronisław Komorowski zaszachował Jarosława Kaczyńskiego dwa razy – na początku i na końcu debaty. Najpierw przed rozpoczęciem stosunkowo ostrej, jak na warunki tej kampanii, wymiany ciosów, zaproponował liderowi PiS uściśnięcie ręki, które miało być dowodem na to, że według Komorowskiego zgoda naprawdę buduje. Kaczyński rękę uścisnąć musiał (pamiętał pewnie, co się stało z Lechem Wałęsą, który ręki Aleksandra Kwaśniewskiego nie uścisnął). Prezes PiS rękę rywala uścisnął, a potem… rzucił Komorowskiemu na stół dokument przygotowany przez Michała Boniego, który miał dowodzić, że Komorowski kłamie twierdząc, iż PO nie widzi podziału na Polskę „A" i Polskę „B”. Byłby to celny cios, gdyby nie to, że Kaczyński odnosił się w tym momencie do poprzedniej debaty, a Komorowski już zaczął następną. Wyglądało to więc tak, że Komorowski wyciąga do rywala rękę, a ten ściska ją po czym od razu uderza przeciwnika na odlew jakimiś tajemniczymi kwitami (bo który z wyborców czytał analizę „Polska 2030” Boniego?). Przekaz był więc oczywisty – Komorowski mówi „Zgoda buduje” i szuka zgody, a Kaczyński mówi, że chce zgody i… na mówieniu się kończy.
Drugi raz Komorowski tryumfował na zakończenie wymiany ciosów. Kiedy już obaj kandydaci oskarżyli się o wszelkie bezeceństwa („Pan chce prywatyzować szpitale!", „Pan głosuje przeciw pomocy dla studentów!”, etc. etc.) nagle Komorowski wyciągnął konstytucję i zaproponował, by sygnować ją hasłem łączącym slogany wyborcze obu kandydatów („Zgoda buduje bo Polska jest najważniejsza”), dodać do tego podpisy kandydatów na prezydenta i taki dar przekazać na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, która w weekend ma zagrać dla powodzian. I znów Kaczyński musiał uścisnąć rękę wyciągnięta przez Komorowskiego.
Te dwa momenty wydają się decydujące, bo poza tym kandydaci odpowiadali dość skutecznie ciosem na cios. Komorowski wypominał Kaczyńskiemu, że mógł zbudować swoją wymarzoną Polskę w czasie, gdy nią rządził, na co Kaczyński odpowiadał, że teraz rządzi Komorowski, a Polska jaka jest każdy widzi. Kaczyński przypominał Komorowskiemu Palikota, a Komorowski atakował Kaczyńskiego wypominając mu brak delikatności Ludwika Dorna. Kandydat PiS straszył prywatyzacją szpitali, a Komorowski wyliczał ile to rząd PO płaci na leczenie obywateli. Czyli kampanijny standard.
Śmiać się przez łzy można było, gdy kandydaci zaczęli opowiadać o gospodarce. Z jednej strony Kaczyński przekonywał bowiem, że liberalizm się skompromitował po czym niemal na jednym oddechu chwalił swój rząd za… liberalne obniżenie podatków i tłumaczył, że prywatyzacja jest dobra (pod warunkiem, że nie dotyczy szpitali). Komorowski zaś replikował, że liberalizm jest ok, a Polacy potrzebują swobody gospodarczej, po czym barwnie opisywał, że państwo powinno rozdawać obywatelom dobra, tak jak ojciec rodziny rozdziela je między dzieci. Ergo – Kaczyński przedstawił się jako socjalista liberalny, a Komorowski jako socjalistyczny liberał. Te deliberacje najlepiej oddają merytoryczną wartość debaty, toczonej według zasady „Napieralskiemu świeczkę, a liberałom ogarek". Wszystko dla wszystkich, czyli nic dla nikogo.
A skoro zabrakło treści liczył się czysty marketing i dobre wrażenie. A to – jak pisałem wcześniej – przemawiało w tej debacie raczej za Komorowskim. Oczywiście zarówno uściśnięcie ręki Kaczyńskiemu, jak i podpisanie razem z nim konstytucji – to były chwyty czysto marketingowe, bo w międzyczasie Komorowski wcale przyjazny Kaczyńskiemu nie był (i vice versa). Ale wrażenie pozostało. Kandydat PO dzięki tym dwóm prostym chwytom przedstawił się widzom jako ten, który z Kaczyńskim może się różnić (choć de facto – jak dowiodła rozmowa o gospodarce – różnią się jak dwie krople wody), ale ostatecznie rękę w jego stronę wyciągnie. Kaczyński na takie gesty przygotowany chyba nie był. Po raz pierwszy w tej kampanii to Komorowski pierwszy wyciągał rękę na zgodę, a Kaczyński reagował na to sceptycznie. Tym samym wpadł trochę we własną pułapkę – sam mówił dużo o porozumieniu, a gdy przeciwnik wykonał nieoczekiwanie pojednawcze gesty, nie miał w zanadrzu gestów jeszcze bardziej pojednawczych. I dlatego, moim zdaniem, przegrał tę debatę.
Czy przegrał tym samym wybory? Nie. Pozostały jeszcze dwa dni. A dwa dni to w tej niezwykłej kampanii naprawdę bardzo dużo czasu.
Drugi raz Komorowski tryumfował na zakończenie wymiany ciosów. Kiedy już obaj kandydaci oskarżyli się o wszelkie bezeceństwa („Pan chce prywatyzować szpitale!", „Pan głosuje przeciw pomocy dla studentów!”, etc. etc.) nagle Komorowski wyciągnął konstytucję i zaproponował, by sygnować ją hasłem łączącym slogany wyborcze obu kandydatów („Zgoda buduje bo Polska jest najważniejsza”), dodać do tego podpisy kandydatów na prezydenta i taki dar przekazać na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, która w weekend ma zagrać dla powodzian. I znów Kaczyński musiał uścisnąć rękę wyciągnięta przez Komorowskiego.
Te dwa momenty wydają się decydujące, bo poza tym kandydaci odpowiadali dość skutecznie ciosem na cios. Komorowski wypominał Kaczyńskiemu, że mógł zbudować swoją wymarzoną Polskę w czasie, gdy nią rządził, na co Kaczyński odpowiadał, że teraz rządzi Komorowski, a Polska jaka jest każdy widzi. Kaczyński przypominał Komorowskiemu Palikota, a Komorowski atakował Kaczyńskiego wypominając mu brak delikatności Ludwika Dorna. Kandydat PiS straszył prywatyzacją szpitali, a Komorowski wyliczał ile to rząd PO płaci na leczenie obywateli. Czyli kampanijny standard.
Śmiać się przez łzy można było, gdy kandydaci zaczęli opowiadać o gospodarce. Z jednej strony Kaczyński przekonywał bowiem, że liberalizm się skompromitował po czym niemal na jednym oddechu chwalił swój rząd za… liberalne obniżenie podatków i tłumaczył, że prywatyzacja jest dobra (pod warunkiem, że nie dotyczy szpitali). Komorowski zaś replikował, że liberalizm jest ok, a Polacy potrzebują swobody gospodarczej, po czym barwnie opisywał, że państwo powinno rozdawać obywatelom dobra, tak jak ojciec rodziny rozdziela je między dzieci. Ergo – Kaczyński przedstawił się jako socjalista liberalny, a Komorowski jako socjalistyczny liberał. Te deliberacje najlepiej oddają merytoryczną wartość debaty, toczonej według zasady „Napieralskiemu świeczkę, a liberałom ogarek". Wszystko dla wszystkich, czyli nic dla nikogo.
A skoro zabrakło treści liczył się czysty marketing i dobre wrażenie. A to – jak pisałem wcześniej – przemawiało w tej debacie raczej za Komorowskim. Oczywiście zarówno uściśnięcie ręki Kaczyńskiemu, jak i podpisanie razem z nim konstytucji – to były chwyty czysto marketingowe, bo w międzyczasie Komorowski wcale przyjazny Kaczyńskiemu nie był (i vice versa). Ale wrażenie pozostało. Kandydat PO dzięki tym dwóm prostym chwytom przedstawił się widzom jako ten, który z Kaczyńskim może się różnić (choć de facto – jak dowiodła rozmowa o gospodarce – różnią się jak dwie krople wody), ale ostatecznie rękę w jego stronę wyciągnie. Kaczyński na takie gesty przygotowany chyba nie był. Po raz pierwszy w tej kampanii to Komorowski pierwszy wyciągał rękę na zgodę, a Kaczyński reagował na to sceptycznie. Tym samym wpadł trochę we własną pułapkę – sam mówił dużo o porozumieniu, a gdy przeciwnik wykonał nieoczekiwanie pojednawcze gesty, nie miał w zanadrzu gestów jeszcze bardziej pojednawczych. I dlatego, moim zdaniem, przegrał tę debatę.
Czy przegrał tym samym wybory? Nie. Pozostały jeszcze dwa dni. A dwa dni to w tej niezwykłej kampanii naprawdę bardzo dużo czasu.