"Nie słyszeliśmy kłótni"
Mały biały domek, który Ryszard C. wybudował sam, stoi na niewielkiej działce, kawałek od drogi. Zielony płot, za nim iglaki. Ulica Mała Warszawka w Częstochowie to gruntowa droga pełna dziur, która na pewno nie służyła resorom białego peugeota 307, którym C. jeździł jako taksówkarz. Teraz posesja należy do jednej z rodzin z sąsiedztwa, która kupiła dom z ogłoszenia. - Spokojny i bardzo szanował grosz, jak to taksówkarz. Nie chce mi się wierzyć, że na hotel w Łodzi tyle pieniędzy wydał - mówi dawny sąsiad przez płot, Edward Nalewajka.
- Z drugą żoną 10 lat byli ze sobą. Rozstali się spokojnie, zdziwieni nawet byliśmy, że to się rozpadło, nigdy nie słyszeliśmy żadnych kłótni. On często był poza domem - jeździł na taksówce i wyjeżdżał do Kanady, bo tam przepracował tyle, że należała mu się jakaś emerytura, ale musiał się tam stawiać co jakiś czas. Koło domu zawsze wszystko zrobione, zadbane. Ja z nim dużo nie rozmawiałem, ale jak o polityce, to nigdy nie widziałem, żeby jakoś się bardzo denerwował. Ogólnie psioczył na polityków, był zdegustowany, jak my wszyscy - dodaje.
"Pijany nie chodził
Pan Władysław Gradzik z domu naprzeciwko wspomina, że Ryszard C. czasem zapraszał go na piwo. - Chodź, Władziu, napijemy się piwa - mówił. Ja na to, że z chęcią, ale nie lubię. Ale żeby pijany gdzieś tu chodził, to nigdy w życiu - zastrzega. - Dużo pracował - wyjeżdżał rano, przyjeżdżał na wieczór. Dał się lubić, z sąsiadami był w porządku. Nigdy nie przeszedł, żeby się nie odezwał, ale na temat polityki to nic. Nie wiem, co mu się tam popieprzyło w tej głowie. O tej drodze rozmawialiśmy niejeden raz, co ma być, a jej nie ma. Jak każdy narzekał na te dziury - wspomina. Dodaje, że Ryszard C. to taka złota rączka. Domek postawił sam - starym polonezem dowoził sobie materiały i pracował bez niczyjej pomocy.
"Sterowany musiał być"
- Nie mogę uwierzyć, że sam z siebie miałby to zrobić (atak na biuro PiS - red.). Sterowany musiał być. Nie pasuje mi za cholerę. Nie jestem w stanie ogarnąć tego myślą, że normalny człowiek i takie głupoty - macha zrezygnowany ręką pan Władysław. Nic niezwykłego w zachowaniu sąsiada nie zauważyła też Elżbieta Czech. Do domu państwa C. zachodziła tylko jako przedstawicielka rady parafialnej, z opłatkiem. - Żona od progu wołała, że nie potrzebują. Ją czasem można było spotkać w kościele, jego tam nie kojarzę - mówi.
"Nie widziałem, żeby się bawił"
W korporacji taksówkowej, w której przez kilka lat pracował zabójca, pracownica wystawia tylko głowę przez uchylone drzwi. - Żadnych informacji, żadnych informacji - kręci głową. Bardziej rozmowy jest Kazimierz Kobędza, taksówkarz z 31-letnim stażem.
- Jako kolega był dobry chłopak, roboty pilnował jak nie wiem. Jak odszedł z korporacji, to z nim kontaktu nie miałem, raz go tylko przewiozłem po koleżeńsku kawałek, pytał, jak mi leci. Pracuś niesamowity, wszędzie stał, i pod Jasną Górą, i w innych miejscach. Szukał tego grosza, był za pieniędzmi. Nie był taki, żeby poszedł się zabawić. Nieraz jak się jedzie np. na wesele, to się odpuszcza dzień. Nie widziałem, żeby on się bawił. Ale na postoju wyszedł do chłopaków, pogadał - opowiada. Jak wszyscy, którzy znali Ryszarda C., nie potrafi zrozumieć, jak mógł zrobić to, co zrobił. - Po prostu ciężko nawet mówić i wytłumaczyć, bo znając go jako kolegę, to nie wiem, jakie to zachwianie mogło być - mówi smutno taksówkarz.
zew, PAP