Czy Jarosław Kaczyński jest dziś już tylko okrutnym satrapą, który bawi się swoimi poddanymi z PiS i rozkoszuje się zadawaniem, pod wpływem chwilowego kaprysu, politycznej śmierci najwierniejszym z wiernych? A może jest już tylko marionetką w rękach demonicznego Zbigniewa Ziobry, który przygotowuje się do przejęcia z rąk starego władcy imperium na Nowogrodzkiej? Co jednak jeśli jest inaczej - i Kaczyński rozpoczyna właśnie swój ostatni wielki marsz po władzę?
Usunięcie z partii Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Elżbiety Jakubiak i wyeksponowanie brutalnego konfliktu wewnątrz PiS opinii publicznej w przededniu wyborów samorządowych wygląda na działanie graniczące z szaleństwem. Kaczyński jeździ po Polsce i przekonuje ludzi do tego, że powinni zaufać PiS – a jednocześnie na oczach całej Polski pozbywa się z partii swoich najbliższych współpracowników z czasów kampanii prezydenckiej. W dodatku pozbywa się ich bez słowa komentarza ze swojej strony. Czy wyborcy mogą zaufać człowiekowi, któremu nie mogą ufać jego najwierniejsi współpracownicy?
O co więc chodzi Jarosławowi Kaczyńskiemu? Od kilku dni to pytanie zadaje sobie pół Polski. Według jednej z teorii (lansowanej przez Marka Migalskiego) Kaczyński ma już dość. Nie ma już siły walczyć o władzę, postanowił doczekać emerytury jako wieczny opozycjonista i recenzent działań innych, suto opłacany z państwowej kasy. Według innych prezes PiS stracił kontrolę nad partią – a obecne przetasowania są efektem walki o schedę po Kaczyńskim, w której „ziobryści" pokonali „liberałów”. Wreszcie trzecia teoria głosi, że oszalały z bólu po stracie brata Kaczyński uderza na oślep świadom tego, że wewnątrz PiS jest panem życia i śmierci, dzięki czemu może napawać się realną władzą bez konieczności walki o fotel premiera – bo w swoim PiS-owskim światku premierem jest już od dawna.
Warto jednak rozważyć jeszcze czwartą możliwość. Żeby to zrobić należy cofnąć się do czasu kampanii prezydenckiej. Jarosław Kaczyński pozwolił wówczas (nie ma tu znaczenia czy był pod wpływem owych mitycznych proszków, czy nie) na drastyczną zmianę swojego wizerunku. Na trzy miesiące zmienił się również cały PiS. Prezes wyciągał rękę do Rosjan, proponował zawieszenie broni Platformie, jego podopieczni nazywali Donalda Tuska mężem stanu, a co niektórzy zaczęli wręcz przebąkiwać o odrodzeniu PO-PiS-u. Ziobro i Błaszczak zostali schowani głęboko w szafie. PiS zaczął zachowywać się tak, jakbyśmy cofnęli się w czasie do początków 2005 roku.
Efekt? Żaden. I nie chodzi tu nawet o to, że Jarosław Kaczyński przegrał z Bronisławem Komorowskim – bo biorąc pod uwagę punkt startu do wyborów prezes PiS musiał mieć to wkalkulowane w plan swojej rozgrywki. Ważniejsze było jednak coś innego. Wyciągnięta ręka została odtrącona. Apele o pokój spotkały się ze standardowym atakiem ze strony Platformy, która na każdym kroku kwestionowała czystość intencji Kaczyńskiego i niemal z wytęsknieniem wyczekiwała powrotu „starego prezesa". Mówienie o PO-PiS-ie po drugiej stronie politycznej barykady potraktowano jak dobry żart. W dodatku sondaże poparcia dla partii politycznych zmieniły się nieznacznie – i PiS nie zbliżył się nawet do wyniku, który gwarantowałby mu realną szansę na powrót do władzy.
Kluzik-Rostkowska, Migalski i reszta liberałów przekonywali, że czasu było zbyt mało. Że trzeba teraz iść dalej tą drogą – i czekać. Ale Kaczyński uznał najwyraźniej, że to nic nie da. Z jego punktu widzenia, mówiąc słowami prezesa, „PiS stracił cnotę, a rubla nie zarobił". Innymi słowy plan powrotu do władzy w aksamitnych rękawiczkach się nie powiódł. Mało charyzmatyczny Bronisław Komorowski prowadzący naprawdę fatalną kampanię wyborczą i tak okazał się dość wyraźnie lepszy od lidera PiS, co każe przypuszczać, że starcie Kaczyńskiego (nawet odmienionego) z Tuskiem skończyłoby się spektakularną klęską tego pierwszego. Co jednak ważniejsze – okazało się, że zdolności koalicyjnej, straconej przez PiS po skonsumowaniu tzw. przystawek – szybko odzyskać się nie da. PiS stał się bardziej fotogeniczny, w kolejnym rozdaniu parlamentarnym mógłby zyskać kilka, a może kilkanaście mandatów, ale władzy by nie odzyskał. A już na pewno nie można było marzyć o władzy samodzielnej – bez której Kaczyński nie może liczyć ani na budowę IV RP, ani na rozliczenie polityków oskarżanych przez lidera PiS o przyczynienie się do śmierci jego brata.
Kaczyński zdecydował się więc na inny wariant – wariant długiego marszu, który już raz wyniósł go do władzy. Ten scenariusz nie przewiduje mozolnego ciułania punktów w sondażach – o co apelowali liberałowie. Wręcz przeciwnie – chodzi o zamknięcie się w swoich 20-25 procentach, okopanie w szańcach Św. Trójcy i konsekwentne głoszenie ortodoksyjnych haseł bez zwracania uwagi na to, jak reaguje na nie opinia publiczna. Do realizacji tego planu są Kaczyńskiemu potrzebni raczej Kuchciński z Błaszczakiem – niż nie mająca mentalności partyjnego żołnierza Joanna Kluzik-Rostkowska. Do tego planu potrzebni są ludzie, którzy będą głosowali przeciwko Platformie nawet wtedy, gdy zaproponuje ona ustawę zakładającą, że wszyscy mają być szczęśliwi i bogaci, a nie była szefowa sztabu, która nie głosuje „przeciw" marszałkowi Grzegorzowi Schetynie. Do tego planu potrzebna jest armia – bo ten scenariusz to de facto wojna.
Do czego taki scenariusz ma doprowadzić? Chodzi o działanie w myśl chińskiej zasady „usiądź nad brzegiem rzeki i poczekaj aż trup twojego wroga spłynie z jej prądem". Kaczyński zrobił krok w tył, oddał pole rywalowi i będzie czekał. Tak jak czekał od połowy lat dziewięćdziesiątych do 2005 roku. Bo Kaczyński wie, że władza w Polsce coraz bardziej przypomina rosyjską ruletkę. Prędzej czy później w komorze pistoletu znajdzie się nabój z napisem „upadek ZUS”, albo „kryzys finansów publicznych”. A wtedy ludzie wyjdą na ulicę i będą potrzebowali jednego sprawiedliwego, który powiedzie ich na barykady. Nie trzeba mówić, że i do prowadzenia ludzi na barykady Kaczyńskiemu nie trzeba Kluzik-Rostkowskiej. Wystarczy, że prezes PiS wyjdzie wtedy ze swoich okopów – i tak jak w 2005 roku powie: „A przecież was ostrzegałem”.
Problem w tym, że takie czekanie na krach państwa ma bardzo niewiele wspólnego z hasłem „Polska jest najważniejsza".
O co więc chodzi Jarosławowi Kaczyńskiemu? Od kilku dni to pytanie zadaje sobie pół Polski. Według jednej z teorii (lansowanej przez Marka Migalskiego) Kaczyński ma już dość. Nie ma już siły walczyć o władzę, postanowił doczekać emerytury jako wieczny opozycjonista i recenzent działań innych, suto opłacany z państwowej kasy. Według innych prezes PiS stracił kontrolę nad partią – a obecne przetasowania są efektem walki o schedę po Kaczyńskim, w której „ziobryści" pokonali „liberałów”. Wreszcie trzecia teoria głosi, że oszalały z bólu po stracie brata Kaczyński uderza na oślep świadom tego, że wewnątrz PiS jest panem życia i śmierci, dzięki czemu może napawać się realną władzą bez konieczności walki o fotel premiera – bo w swoim PiS-owskim światku premierem jest już od dawna.
Warto jednak rozważyć jeszcze czwartą możliwość. Żeby to zrobić należy cofnąć się do czasu kampanii prezydenckiej. Jarosław Kaczyński pozwolił wówczas (nie ma tu znaczenia czy był pod wpływem owych mitycznych proszków, czy nie) na drastyczną zmianę swojego wizerunku. Na trzy miesiące zmienił się również cały PiS. Prezes wyciągał rękę do Rosjan, proponował zawieszenie broni Platformie, jego podopieczni nazywali Donalda Tuska mężem stanu, a co niektórzy zaczęli wręcz przebąkiwać o odrodzeniu PO-PiS-u. Ziobro i Błaszczak zostali schowani głęboko w szafie. PiS zaczął zachowywać się tak, jakbyśmy cofnęli się w czasie do początków 2005 roku.
Efekt? Żaden. I nie chodzi tu nawet o to, że Jarosław Kaczyński przegrał z Bronisławem Komorowskim – bo biorąc pod uwagę punkt startu do wyborów prezes PiS musiał mieć to wkalkulowane w plan swojej rozgrywki. Ważniejsze było jednak coś innego. Wyciągnięta ręka została odtrącona. Apele o pokój spotkały się ze standardowym atakiem ze strony Platformy, która na każdym kroku kwestionowała czystość intencji Kaczyńskiego i niemal z wytęsknieniem wyczekiwała powrotu „starego prezesa". Mówienie o PO-PiS-ie po drugiej stronie politycznej barykady potraktowano jak dobry żart. W dodatku sondaże poparcia dla partii politycznych zmieniły się nieznacznie – i PiS nie zbliżył się nawet do wyniku, który gwarantowałby mu realną szansę na powrót do władzy.
Kluzik-Rostkowska, Migalski i reszta liberałów przekonywali, że czasu było zbyt mało. Że trzeba teraz iść dalej tą drogą – i czekać. Ale Kaczyński uznał najwyraźniej, że to nic nie da. Z jego punktu widzenia, mówiąc słowami prezesa, „PiS stracił cnotę, a rubla nie zarobił". Innymi słowy plan powrotu do władzy w aksamitnych rękawiczkach się nie powiódł. Mało charyzmatyczny Bronisław Komorowski prowadzący naprawdę fatalną kampanię wyborczą i tak okazał się dość wyraźnie lepszy od lidera PiS, co każe przypuszczać, że starcie Kaczyńskiego (nawet odmienionego) z Tuskiem skończyłoby się spektakularną klęską tego pierwszego. Co jednak ważniejsze – okazało się, że zdolności koalicyjnej, straconej przez PiS po skonsumowaniu tzw. przystawek – szybko odzyskać się nie da. PiS stał się bardziej fotogeniczny, w kolejnym rozdaniu parlamentarnym mógłby zyskać kilka, a może kilkanaście mandatów, ale władzy by nie odzyskał. A już na pewno nie można było marzyć o władzy samodzielnej – bez której Kaczyński nie może liczyć ani na budowę IV RP, ani na rozliczenie polityków oskarżanych przez lidera PiS o przyczynienie się do śmierci jego brata.
Kaczyński zdecydował się więc na inny wariant – wariant długiego marszu, który już raz wyniósł go do władzy. Ten scenariusz nie przewiduje mozolnego ciułania punktów w sondażach – o co apelowali liberałowie. Wręcz przeciwnie – chodzi o zamknięcie się w swoich 20-25 procentach, okopanie w szańcach Św. Trójcy i konsekwentne głoszenie ortodoksyjnych haseł bez zwracania uwagi na to, jak reaguje na nie opinia publiczna. Do realizacji tego planu są Kaczyńskiemu potrzebni raczej Kuchciński z Błaszczakiem – niż nie mająca mentalności partyjnego żołnierza Joanna Kluzik-Rostkowska. Do tego planu potrzebni są ludzie, którzy będą głosowali przeciwko Platformie nawet wtedy, gdy zaproponuje ona ustawę zakładającą, że wszyscy mają być szczęśliwi i bogaci, a nie była szefowa sztabu, która nie głosuje „przeciw" marszałkowi Grzegorzowi Schetynie. Do tego planu potrzebna jest armia – bo ten scenariusz to de facto wojna.
Do czego taki scenariusz ma doprowadzić? Chodzi o działanie w myśl chińskiej zasady „usiądź nad brzegiem rzeki i poczekaj aż trup twojego wroga spłynie z jej prądem". Kaczyński zrobił krok w tył, oddał pole rywalowi i będzie czekał. Tak jak czekał od połowy lat dziewięćdziesiątych do 2005 roku. Bo Kaczyński wie, że władza w Polsce coraz bardziej przypomina rosyjską ruletkę. Prędzej czy później w komorze pistoletu znajdzie się nabój z napisem „upadek ZUS”, albo „kryzys finansów publicznych”. A wtedy ludzie wyjdą na ulicę i będą potrzebowali jednego sprawiedliwego, który powiedzie ich na barykady. Nie trzeba mówić, że i do prowadzenia ludzi na barykady Kaczyńskiemu nie trzeba Kluzik-Rostkowskiej. Wystarczy, że prezes PiS wyjdzie wtedy ze swoich okopów – i tak jak w 2005 roku powie: „A przecież was ostrzegałem”.
Problem w tym, że takie czekanie na krach państwa ma bardzo niewiele wspólnego z hasłem „Polska jest najważniejsza".