Zabity strażnik był z nami w zmowie, twierdzi Krzysztof M., ochroniarz z Kredyt Banku oskarżony o zaplanowanie zabójstwa i napadu. To linia obrony, komentuje prokurator.
Zeznający w czwartym dniu procesu Krzysztof M. nie przyznał się do udziału w zabójstwie. Potwierdził jedynie, że zaplanował napad. Jednak - jak mówi - nikt nie miał w nim zginąć.
"Po co w ogóle wzięliście ze sobą ostrą broń, czemu strzelaliście z niej na próbę" - dopytywał prok. Wojciech Groszyk. "Broń była wzięta dla lepszego efektu" - odpowiedział oskarżony.
Wóltański (strażnik bankowy, który zginął jako pierwszy, a jego ciało ukryto w studzience ściekowej), którego namówiłem do udziału w napadzie, miał wpuścić nas do środka, pozwolić ukryć się w toalecie, a następnie wpuścić do banku kasjerki, które miały otworzyć sejf. "Ochroniarz i kasjerki miały zostać związane i zakneblowane, a następnie zamknięte w skarbcu. Nikomu nic się nie miało stać". Później jednak niespodziewanie Grzegorz Sz. zastrzelił Wóltańskiego. Pokłócił się z nim, ponieważ strażnik mówił, iż w kasie jest mało pieniędzy, a Grzegorz Sz. twierdził, że potrzebuje pieniędzy na spłatę kredytu - zeznawał Krzysztof M.
Nie zaprzeczył jednak, że jako pracownik ochrony wiedział, iż w soboty (do napadu doszło w sobotę) zawsze jest mniej pieniędzy w banku. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego zaplanowali napad właśnie na sobotę i spodziewali się 400-500 tys. zł.
Łupem bandytów padło w czasie tego napadu 104 tys. zł - w złotówkach i różnych walutach.
"Gdy ukryliśmy w studzience ciało Wóltańskiego, zacieraliśmy ślady krwi. Wtedy do banku zaczęły się już dobijać trzy kasjerki, które przyszły do pracy. Grzesiek powiedział, żebym im otworzył. Ja mu na to, że nie, bo jak mnie zobaczą, to będą wiedziały, że biorę w tym udział, ale on odpowiedział, żebym się nie martwił, bo to załatwi. Wtedy zdałem sobie sprawę, że wpuszczając je do banku wystawiam na śmierć" - kontynuował zeznanie oskarżony.
Prokurator nie dał wiary oskarżonemu. "Zabity nie może się nijak bronić przed taką linią obrony oskarżonego" - skomentował jego postawę po rozprawie.
W wyjaśnieniach złożonych w czasie śledztwa Krzysztof M. twierdził, że w ostateczności Grzegorz Sz. miał postrzelić ochroniarza, "gdyby inaczej nie mógł sobie z nim poradzić". Nie wspominał nic o rzekomym udziale Wóltańskiego w napadzie.
Pytany przez pełnomocnika rodziny Wóltańskiego mec. Jana Borowicza Krzysztof M. przyznał, że nie znał bliżej ani zabitego, ani jego rodziny. "A czy on znał pana kolegów, z którymi przyszliście na napad? - Nie znał. To czemu miałby się zgodzić na ten napad?"
Również zdaniem głównego oskarżonego Grzegorza Sz., Krzysztof M. od początku kalkulował śmierć wszystkich osób, które pracowały tego dnia w warszawskiej filii.
Ponieważ pracował w niej jako ochroniarz i znał wszystkich jej pracowników, los ochroniarza i czterech kasjerek, które pracowały tego dnia, został przesądzony. Wszyscy musieli zginąć, by żaden ze sprawców nie został rozpoznany, zeznał Grzegorz Sz.
Krzysztof M. nie potrafił też wyjaśnić, dlaczego napadający nie byli zamaskowani, co umożliwiało ich rozpoznanie.
Oskarżenia, że Stanisław Wóltański był w zmowie z napastnikami, oburzyły członków rodziny zabitego, znajdujących się na sali. Sędzia Małgorzata Radomińska musiała uciszać oburzone rodziny ofiar.
"Wiedział, że ma zginąć, wystawił go na śmierć" - mówiła wcześniej wdowa po zabitym strażniku Stanisławie Wóltańskim.
3 marca 2001 roku, gdy doszło do napadu, dyżur przypadał właśnie Krzysztofowi M. Zamienił się jednak ze strażnikiem Stanisławem Wóltańskim.
nat, em, pap
"Po co w ogóle wzięliście ze sobą ostrą broń, czemu strzelaliście z niej na próbę" - dopytywał prok. Wojciech Groszyk. "Broń była wzięta dla lepszego efektu" - odpowiedział oskarżony.
Wóltański (strażnik bankowy, który zginął jako pierwszy, a jego ciało ukryto w studzience ściekowej), którego namówiłem do udziału w napadzie, miał wpuścić nas do środka, pozwolić ukryć się w toalecie, a następnie wpuścić do banku kasjerki, które miały otworzyć sejf. "Ochroniarz i kasjerki miały zostać związane i zakneblowane, a następnie zamknięte w skarbcu. Nikomu nic się nie miało stać". Później jednak niespodziewanie Grzegorz Sz. zastrzelił Wóltańskiego. Pokłócił się z nim, ponieważ strażnik mówił, iż w kasie jest mało pieniędzy, a Grzegorz Sz. twierdził, że potrzebuje pieniędzy na spłatę kredytu - zeznawał Krzysztof M.
Nie zaprzeczył jednak, że jako pracownik ochrony wiedział, iż w soboty (do napadu doszło w sobotę) zawsze jest mniej pieniędzy w banku. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego zaplanowali napad właśnie na sobotę i spodziewali się 400-500 tys. zł.
Łupem bandytów padło w czasie tego napadu 104 tys. zł - w złotówkach i różnych walutach.
"Gdy ukryliśmy w studzience ciało Wóltańskiego, zacieraliśmy ślady krwi. Wtedy do banku zaczęły się już dobijać trzy kasjerki, które przyszły do pracy. Grzesiek powiedział, żebym im otworzył. Ja mu na to, że nie, bo jak mnie zobaczą, to będą wiedziały, że biorę w tym udział, ale on odpowiedział, żebym się nie martwił, bo to załatwi. Wtedy zdałem sobie sprawę, że wpuszczając je do banku wystawiam na śmierć" - kontynuował zeznanie oskarżony.
Prokurator nie dał wiary oskarżonemu. "Zabity nie może się nijak bronić przed taką linią obrony oskarżonego" - skomentował jego postawę po rozprawie.
W wyjaśnieniach złożonych w czasie śledztwa Krzysztof M. twierdził, że w ostateczności Grzegorz Sz. miał postrzelić ochroniarza, "gdyby inaczej nie mógł sobie z nim poradzić". Nie wspominał nic o rzekomym udziale Wóltańskiego w napadzie.
Pytany przez pełnomocnika rodziny Wóltańskiego mec. Jana Borowicza Krzysztof M. przyznał, że nie znał bliżej ani zabitego, ani jego rodziny. "A czy on znał pana kolegów, z którymi przyszliście na napad? - Nie znał. To czemu miałby się zgodzić na ten napad?"
Również zdaniem głównego oskarżonego Grzegorza Sz., Krzysztof M. od początku kalkulował śmierć wszystkich osób, które pracowały tego dnia w warszawskiej filii.
Ponieważ pracował w niej jako ochroniarz i znał wszystkich jej pracowników, los ochroniarza i czterech kasjerek, które pracowały tego dnia, został przesądzony. Wszyscy musieli zginąć, by żaden ze sprawców nie został rozpoznany, zeznał Grzegorz Sz.
Krzysztof M. nie potrafił też wyjaśnić, dlaczego napadający nie byli zamaskowani, co umożliwiało ich rozpoznanie.
Oskarżenia, że Stanisław Wóltański był w zmowie z napastnikami, oburzyły członków rodziny zabitego, znajdujących się na sali. Sędzia Małgorzata Radomińska musiała uciszać oburzone rodziny ofiar.
"Wiedział, że ma zginąć, wystawił go na śmierć" - mówiła wcześniej wdowa po zabitym strażniku Stanisławie Wóltańskim.
3 marca 2001 roku, gdy doszło do napadu, dyżur przypadał właśnie Krzysztofowi M. Zamienił się jednak ze strażnikiem Stanisławem Wóltańskim.
nat, em, pap