Rok po 10 kwietnia wielu Polaków jest przekonanych, że nigdy nie poznamy prawdziwych przyczyn katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Tymczasem przyczyna katastrofy jest już przecież znana.
Główną i bezpośrednią przyczyną katastrofy polskiego samolotu są błędy w szkoleniu polskiej załogi, a także brak asertywności kpt. Arkadiusza Protasiuka. Na pokładzie samolotu znajdował się zwierzchnik sił zbrojnych, prezydent Lech Kaczyński i najwyższa kadra oficerska Wojska Polskiego. Arkadiusz Protasiuk i jego zastępca, major Robert Grzywa, mieli świadomość, na jaką uroczystość lecą i wiedzieli, że niewykonanie misji może mieć dla nich poważne reperkusje. Nie wiemy do końca, czy załoga w ogóle rozpatrywała poważnie alternatywę odejścia na inne lotnisko. Kapitan Protasiuk poddany był, być może niezwerbalizowanej, presji. Być może z powodu napięcia panującego w kokpicie nie miał nawet czasu na to, aby zastanowić się nad opcjami jakie się przed nim rysowały.
Piloci mieli pełną świadomość tego, jakie warunki panują na lotnisku w Smoleńsku. Informacje te otrzymali zarówno od pilota polskiego JAKa-40, który wylądował na lotnisku na ok. godzinę przed planowym lądowaniem tupolewa, jak i od kontrolerów z wieży – nawet jeżeli okaże się prawdą to, że informacje te nie były do końca zgodnie ze stanem faktycznym. Na podstawie odtajnionych już stenogramów wiemy, że informacje o mgle, o podstawie chmur, o widoczności poniżej warunków minimalnych na lotnisku, kazały dowódcy samolotu poinformować dyrektora protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazanę, że „w tej chwili w tych warunkach, które są obecnie, (samolot) nie da rady usiąść". Dyrektor Kazana stwierdził, że „na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić". Decyzja o lądowaniu nie miała więc należeć do pilota.
Samolot podszedł do lądowania praktycznie „z marszu" co – zważywszy na ekstremalnie trudne warunki panujące na lotnisku jest bardzo dziwne. Wszystko wskazuje na to, że nie była to próba przyziemienia, lecz lądowanie za wszelką cenę. Świadczy o tym wysunięte podwozie i konfiguracja klap, która nie pozwalała na szybkie odejście z niskiego pułapu, a także zbyt szybkie schodzenie samolotu. Specjaliści analizując ostatnią fazę lotu twierdzą, że pilot po prostu szukał ziemi wzrokiem. Najbardziej niezrozumiałą sprawą dla fachowców jest to, że praktycznie całe podejście do lądowania odbywało się na autopilocie – a przecież w Smoleńsku nie było systemu ILS o czym piloci powinni byli wiedzieć.
Błędy załogi Tu-154 to finalny efekt splotu setek wcześniejszych decyzji o charakterze politycznym, organizacyjnym i proceduralnym. Możemy oczywiście doszukiwać się winy po stronie rosyjskiej i zakładać, że obsługa lotniska nie powinna pozwolić Tu-154M lądować, ale nie zmieni to faktu, że odpowiedzialność leżała po stronie polskich pilotów. Arkadiusz Protasiuk widząc pod sobą mgłę gęstą jak mleko, nie powinien był w ogóle podejmować próby lądowania. Można oczywiście powiedzieć, że gdyby smoleńskie lotnisko zostało zamknięte, polski pilot takiej próby by nie podjął. Ale skoro zamknięte nie zostało – ostateczna decyzja należała do niego.
Piloci mieli pełną świadomość tego, jakie warunki panują na lotnisku w Smoleńsku. Informacje te otrzymali zarówno od pilota polskiego JAKa-40, który wylądował na lotnisku na ok. godzinę przed planowym lądowaniem tupolewa, jak i od kontrolerów z wieży – nawet jeżeli okaże się prawdą to, że informacje te nie były do końca zgodnie ze stanem faktycznym. Na podstawie odtajnionych już stenogramów wiemy, że informacje o mgle, o podstawie chmur, o widoczności poniżej warunków minimalnych na lotnisku, kazały dowódcy samolotu poinformować dyrektora protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazanę, że „w tej chwili w tych warunkach, które są obecnie, (samolot) nie da rady usiąść". Dyrektor Kazana stwierdził, że „na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić". Decyzja o lądowaniu nie miała więc należeć do pilota.
Samolot podszedł do lądowania praktycznie „z marszu" co – zważywszy na ekstremalnie trudne warunki panujące na lotnisku jest bardzo dziwne. Wszystko wskazuje na to, że nie była to próba przyziemienia, lecz lądowanie za wszelką cenę. Świadczy o tym wysunięte podwozie i konfiguracja klap, która nie pozwalała na szybkie odejście z niskiego pułapu, a także zbyt szybkie schodzenie samolotu. Specjaliści analizując ostatnią fazę lotu twierdzą, że pilot po prostu szukał ziemi wzrokiem. Najbardziej niezrozumiałą sprawą dla fachowców jest to, że praktycznie całe podejście do lądowania odbywało się na autopilocie – a przecież w Smoleńsku nie było systemu ILS o czym piloci powinni byli wiedzieć.
Błędy załogi Tu-154 to finalny efekt splotu setek wcześniejszych decyzji o charakterze politycznym, organizacyjnym i proceduralnym. Możemy oczywiście doszukiwać się winy po stronie rosyjskiej i zakładać, że obsługa lotniska nie powinna pozwolić Tu-154M lądować, ale nie zmieni to faktu, że odpowiedzialność leżała po stronie polskich pilotów. Arkadiusz Protasiuk widząc pod sobą mgłę gęstą jak mleko, nie powinien był w ogóle podejmować próby lądowania. Można oczywiście powiedzieć, że gdyby smoleńskie lotnisko zostało zamknięte, polski pilot takiej próby by nie podjął. Ale skoro zamknięte nie zostało – ostateczna decyzja należała do niego.