Dokonując oceny prezydentury Lecha Kaczyńskiego po roku, jaki upłynął od jego tragicznej śmierci, trzeba przypomnieć dwie proste prawdy. Po pierwsze - śmierć prezydenta nie powinna mieć wpływu na ocenę politycznych dokonań jego prezydentury. A po drugie – każdego prezydenta należy oceniać przez pryzmat interesów całego państwa i wszystkich obywateli.
Tuż po katastrofie zwolennicy prezydenta usiłowali przekonywać Polaków, że tragiczna śmierć Lecha Kaczyńskiego jest ostatecznym i niepodważalnym argumentem na to, że był on politykiem wielkiego formatu. Śmierć prezydenta miała być zgodnie z tą logiką zwieńczeniem jego polityki społecznej i historycznej.
Każda śmierć, a już na pewno tak tragiczna, jak ta z 10 kwietnia 2010 roku, jest przyczynkiem do refleksji. Należy oddzielić jednak wymiar osobisty śmierci Lecha Kaczyńskiego od kwestii politycznych. Rozlegające się zaraz po śmierci prezydenta głosy o tym, że media zniekształcały wizerunek publiczny Lecha Kaczyńskiego były fałszywe. Media wielokrotnie demonstrowały ciepło Kaczyńskiego „prywatnego", jego familiarność, miłość do żony etc. Ale wszystkie te cechy prezydenta nie mogły – ani wtedy, ani dziś – być podstawą do jego politycznej oceny. Jeżeli np. wspominamy o jego wrażliwości społecznej, każącej pochylać się nad odrzuconymi przez transformację, to dlaczego mamy nie mówić o małostkowości, która kazała mu jednych wywyższać orderami, a o innych zapominać? Tak było choćby przy odznaczaniu za wydarzenia Marca ’68.
Śmierć pod Smoleńskiem miała nadać prezydenturze Kaczyńskiego rys tragiczny i wydobyć jego główny cel polityczny - dbałość o politykę historyczną i polską pamięć. W tych dziedzinach Kaczyński rzeczywiście czuł się dobrze i pozostawił po sobie trwały ślad. Muzeum powstania warszawskiego jest tego najbardziej namacalnym przykładem, podobnie jak konsekwentnie prowadzona polityka orderowa. Ale czy na pewno w warszawskim muzeum patriotyczne akcenty nie przesłaniają tragedii miasta i jego mieszkańców? I czy okoliczności śmierci muszą potwierdzać tezę, że Lech Kaczyński zmarł za pamięć narodu? Jest to tak samo (nie)uprawnione, jak traktowanie katastrofy prezydenckiego samolotu jako ostatniego akordu zbrodni katyńskiej. Używanie wielkich słów: Pamięć, Państwo, Patriotyzm, nie załatwia wszystkiego i nie czyni tego, którego tymi słowami opisujemy Wielkim Człowiekiem.
Lech Kaczyński jako prezydenta zamierzał „sprawdzać się" w dwóch dziedzinach. Pierwszą była wspomniana wcześniej polityka historyczna. Druga - to polityka zagraniczna. W tej ostatniej Kaczyński wykazywał się wielkim zapałem i równie wielką naiwnością. Dodatkowo, w przypadku jego stosunku do Unii Europejskiej, co widoczne było w trakcie negocjacji i ociągania się z podpisaniem Traktatu Lizbońskiego, jego posunięcia były funkcją polityki wewnętrznej partii jego brata. To, co próbowano przedstawić jako realizm polityczny, było grą na użytek własnego ugrupowania. Tam, gdzie trzeba było szukać sojuszy, dominowała nieufność i niechęć - jak w przypadku Niemiec. Polityka Lecha Kaczyńskiego była polityką antyniemiecką, antyrosyjską i antyeuropejską. Klęską zakończyła się polityka wschodnia w wykonaniu prezydenta - „wciąganie” do Unii Europejskiej Gruzji i Ukrainy poważnie zaszkodziło naszym relacjom z Rosją nie przynosząc krajom „wciąganym” niczego w zamian. Romantyczna wyprawa do Gruzji wyglądała na spektakularny sukces tylko do czasu, gdy okazało się, że karty w tej rozgrywce rozdawał Nicolas Sarkozy i francuski minister spraw zagranicznych Bernard Kouchner.
Zmarły prezydent był głównym depozytariuszem pisowskiej idei IV RP. Był też w widoczny sposób uzależniony od prezesa PiS i tak jak on prowadził politykę która dzieliła społeczeństwo zamiast je łączyć. Prezydent Kaczyński, podobnie jak jego brat, uważał, że tylko on może wystawiać certyfikaty patriotyzmu i przesądzać o tym, kto się Polsce w ciągu ostatnich dwudziestu lat bardziej przysłużył. Jeżeli dodamy do tego dość nierealistyczne, socjalistyczne i populistyczne hasła o sprawiedliwości społecznej, to otrzymamy obraz romantyka-socjalisty, oderwanego od realiów współczesnego świata.
Lech Kaczyński nie był mężem stanu. Gdyby nie ambicje Jarosława Kaczyńskiego prawdopodobnie nie zostałby nawet prezydentem – i do dziś byłby lubianym nauczycielem akademickim, dobrym człowiekiem, mężem, ojcem i sympatycznym gawędziarzem. To jednak za mało, by mówić o jego politycznej wielkości.
Każda śmierć, a już na pewno tak tragiczna, jak ta z 10 kwietnia 2010 roku, jest przyczynkiem do refleksji. Należy oddzielić jednak wymiar osobisty śmierci Lecha Kaczyńskiego od kwestii politycznych. Rozlegające się zaraz po śmierci prezydenta głosy o tym, że media zniekształcały wizerunek publiczny Lecha Kaczyńskiego były fałszywe. Media wielokrotnie demonstrowały ciepło Kaczyńskiego „prywatnego", jego familiarność, miłość do żony etc. Ale wszystkie te cechy prezydenta nie mogły – ani wtedy, ani dziś – być podstawą do jego politycznej oceny. Jeżeli np. wspominamy o jego wrażliwości społecznej, każącej pochylać się nad odrzuconymi przez transformację, to dlaczego mamy nie mówić o małostkowości, która kazała mu jednych wywyższać orderami, a o innych zapominać? Tak było choćby przy odznaczaniu za wydarzenia Marca ’68.
Śmierć pod Smoleńskiem miała nadać prezydenturze Kaczyńskiego rys tragiczny i wydobyć jego główny cel polityczny - dbałość o politykę historyczną i polską pamięć. W tych dziedzinach Kaczyński rzeczywiście czuł się dobrze i pozostawił po sobie trwały ślad. Muzeum powstania warszawskiego jest tego najbardziej namacalnym przykładem, podobnie jak konsekwentnie prowadzona polityka orderowa. Ale czy na pewno w warszawskim muzeum patriotyczne akcenty nie przesłaniają tragedii miasta i jego mieszkańców? I czy okoliczności śmierci muszą potwierdzać tezę, że Lech Kaczyński zmarł za pamięć narodu? Jest to tak samo (nie)uprawnione, jak traktowanie katastrofy prezydenckiego samolotu jako ostatniego akordu zbrodni katyńskiej. Używanie wielkich słów: Pamięć, Państwo, Patriotyzm, nie załatwia wszystkiego i nie czyni tego, którego tymi słowami opisujemy Wielkim Człowiekiem.
Lech Kaczyński jako prezydenta zamierzał „sprawdzać się" w dwóch dziedzinach. Pierwszą była wspomniana wcześniej polityka historyczna. Druga - to polityka zagraniczna. W tej ostatniej Kaczyński wykazywał się wielkim zapałem i równie wielką naiwnością. Dodatkowo, w przypadku jego stosunku do Unii Europejskiej, co widoczne było w trakcie negocjacji i ociągania się z podpisaniem Traktatu Lizbońskiego, jego posunięcia były funkcją polityki wewnętrznej partii jego brata. To, co próbowano przedstawić jako realizm polityczny, było grą na użytek własnego ugrupowania. Tam, gdzie trzeba było szukać sojuszy, dominowała nieufność i niechęć - jak w przypadku Niemiec. Polityka Lecha Kaczyńskiego była polityką antyniemiecką, antyrosyjską i antyeuropejską. Klęską zakończyła się polityka wschodnia w wykonaniu prezydenta - „wciąganie” do Unii Europejskiej Gruzji i Ukrainy poważnie zaszkodziło naszym relacjom z Rosją nie przynosząc krajom „wciąganym” niczego w zamian. Romantyczna wyprawa do Gruzji wyglądała na spektakularny sukces tylko do czasu, gdy okazało się, że karty w tej rozgrywce rozdawał Nicolas Sarkozy i francuski minister spraw zagranicznych Bernard Kouchner.
Zmarły prezydent był głównym depozytariuszem pisowskiej idei IV RP. Był też w widoczny sposób uzależniony od prezesa PiS i tak jak on prowadził politykę która dzieliła społeczeństwo zamiast je łączyć. Prezydent Kaczyński, podobnie jak jego brat, uważał, że tylko on może wystawiać certyfikaty patriotyzmu i przesądzać o tym, kto się Polsce w ciągu ostatnich dwudziestu lat bardziej przysłużył. Jeżeli dodamy do tego dość nierealistyczne, socjalistyczne i populistyczne hasła o sprawiedliwości społecznej, to otrzymamy obraz romantyka-socjalisty, oderwanego od realiów współczesnego świata.
Lech Kaczyński nie był mężem stanu. Gdyby nie ambicje Jarosława Kaczyńskiego prawdopodobnie nie zostałby nawet prezydentem – i do dziś byłby lubianym nauczycielem akademickim, dobrym człowiekiem, mężem, ojcem i sympatycznym gawędziarzem. To jednak za mało, by mówić o jego politycznej wielkości.