Debaty, debaty, debaty... najczęściej słyszane słowo w tegorocznej kampanii wyborczej. Debata jest kwintesencją demokracji. Wyborcy mają prawo poznać programy partii i poglądy polityków. Naiwnie sądzi się, że na tej podstawie podejmą decyzję, na kogo oddać głos.
Odbyła się pierwsza debata merytoryczna w telewizji publicznej, z udziałem przedstawicieli wszystkich komitetów wyborczych. Oglądalność - niewiele ponad 1,2 mln widzów, co jak na temat (gospodarka), miejsce i czas jest wynikiem po prostu nędznym. I potwierdza opinię, że elektorat nie interesuje się merytoryczną zwartością programów, ale wizerunkiem polityków. Debata zresztą "zasługiwała" na taką oglądalność. Była źle zorganizowana, chaotyczna (bezsensowne pytania wideo od widzów), a dobór rozmówców i czas na wypowiedzi skłaniał raczej do solowych występów, a nie do dyskusji. Zamiast poznania racji poszczególnych komitetów wyborczych otrzymaliśmy kolejną dawkę szumu informacyjnego i politycznego PR. Dlatego najlepiej wypadli populiści lewicowi, Janusz Palikot i Bogusław Ziętek, a najgorzej naukowiec reprezentujący PiS, profesor Jerzy Żyżyński. A gwiazdą debaty był prowadzący redaktor Tadeusz Mosz, mający wybitne zdolności do autopromocji...
Debaty będą się powtarzały, mam nadzieję, że jednak bardzie składne i merytoryczne, ale publika czeka na starcie gigantów - Jarosław Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Wprawdzie premier uznał, że szef PiS-u piękną panną nie jest i nie będzie się za nim uganiał, ale logika kampanii wskazuje, że do takiego starcia dojść musi. Jeżeli uznamy, że Kaczyński chce odzyskać stanowisko premiera, wygrywając wybory, to musi stoczyć batalię z Tuskiem - co nie jest dla niektórych tak jednoznaczne. I choć sprawia wrażenie, że boi się stanąć przed kamerami w zwarciu z premierem, pamiętając porażkę z roku 2007, będzie musiał stanąć do konfrontacji. Z drugiej strony Donald Tusk musi potwierdzić swoje silne przywództwo państwa, a może to uczynić tylko w starciu z Kaczyńskim, bo przecież nie w dyskursie z Pawłem Kowalem, Grzegorzem Napieralskim, czy koalicjantem z PSL, Waldemarem Pawlakiem. Nie po to obaj politycy dążyli przez lata do budowy układu dwupartyjnego, gdzie na scenie miała zostać prawica liberalna i prawica nacjonalistyczna, aby teraz uciekać od dyskusji... Dlatego unikanie debat to raczej krótkookresowa taktyka i szukanie korzystnych pozycji, a nie strategia.
Atmosferę konfrontacji usiłował podgrzać Jarosław Kaczyński, wystawiając do walki byłą minister finansów swojego rządu, a kiedyś działaczkę PO, profesor Zytę Gilowską, która miała "rozjechać" Jana Vincenta Rostowskiego. Pani minister, obecnie członek Rady Polityki Pieniężnej zrobiła entrée na scenę polityczną, udzielając wywiadu stricte politycznego dla tygodnika "Uważam Rze". Pani profesor już widziana była w nowym rządzie PiS-u w roli ministra i oczywiście zbawcy polskich finansów publicznych. Okazało się jednak, że zasiadanie w RPP kłóci się z jakąkolwiek aktywnością polityczną, bo tak określa rolę członka tego ciała ustawa o NBP. I przykre jest to, że dopiero dobitne stanowisko prezesa NBP, Marka Belki, zmusiło Zytę Gilowską do wycofania się z tego niefortunnego pomysłu. Bo zaangażowanie polityczne, a jeszcze ściślej, partyjne, nie przystoi członkowi ciała instytucjonalnego banku centralnego, stojącego na straży bezpieczeństwa finansowego państwa. I opinia znakomitego konstytucjonalisty, profesora Piotra Winczorka, że "członkiem partii staje się de facto ten, kto uczestniczy w jej pracach, wspiera ją jawnie i z zaangażowaniem w sytuacjach tak szczególnych jak kampania wyborcza", jest już właściwie tylko memento po zamknięciu sprawy. Cała sprawa to jednak poważny cios w wizerunek PiS.
Problemów do poruszenia w debatach jest wiele. Szkolnictwo, podstawowe i wyższe, obronność, ochrona zdrowia, finanse publiczne w dobie wzrastającego zadłużenia i spodziewanego kryzysu, bezrobocie, rolnictwo, sprawy międzynarodowe, szczególnie w kontekście kryzysu Unii Europejskiej i strefy euro. Tylko, że w polskiej przestrzeni publicznej takie debaty powinny trwać permanentnie. A tematem dyskusji przez ostanie 1,5 roku, na życzenie głównie Prawa i Sprawiedliwości, była katastrofa smoleńska i szukanie winnych, którzy do niej doprowadzili. I to było z korzyścią dla Platformy Obywatelskiej, która mogła spokojnie zarządzać państwem i "wieźć" się do wyborów. Teraz, dokładnie na miesiąc przed wyborami, w gorączce przedwyborczej, nie ma szans na poważne i wiążące dyskusje. Również z tego powodu, że po stronie opozycji, także pozaparlamentarnej, nie ma fachowców, którzy są wstanie podjąć poważną debatę. Bo jakość polskiej polityki jest z roku na rok coraz gorsza i następny parlament nie będzie lepszy od tego, jaki kończy kadencję w październiku. Niestety...
Debaty będą się powtarzały, mam nadzieję, że jednak bardzie składne i merytoryczne, ale publika czeka na starcie gigantów - Jarosław Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Wprawdzie premier uznał, że szef PiS-u piękną panną nie jest i nie będzie się za nim uganiał, ale logika kampanii wskazuje, że do takiego starcia dojść musi. Jeżeli uznamy, że Kaczyński chce odzyskać stanowisko premiera, wygrywając wybory, to musi stoczyć batalię z Tuskiem - co nie jest dla niektórych tak jednoznaczne. I choć sprawia wrażenie, że boi się stanąć przed kamerami w zwarciu z premierem, pamiętając porażkę z roku 2007, będzie musiał stanąć do konfrontacji. Z drugiej strony Donald Tusk musi potwierdzić swoje silne przywództwo państwa, a może to uczynić tylko w starciu z Kaczyńskim, bo przecież nie w dyskursie z Pawłem Kowalem, Grzegorzem Napieralskim, czy koalicjantem z PSL, Waldemarem Pawlakiem. Nie po to obaj politycy dążyli przez lata do budowy układu dwupartyjnego, gdzie na scenie miała zostać prawica liberalna i prawica nacjonalistyczna, aby teraz uciekać od dyskusji... Dlatego unikanie debat to raczej krótkookresowa taktyka i szukanie korzystnych pozycji, a nie strategia.
Atmosferę konfrontacji usiłował podgrzać Jarosław Kaczyński, wystawiając do walki byłą minister finansów swojego rządu, a kiedyś działaczkę PO, profesor Zytę Gilowską, która miała "rozjechać" Jana Vincenta Rostowskiego. Pani minister, obecnie członek Rady Polityki Pieniężnej zrobiła entrée na scenę polityczną, udzielając wywiadu stricte politycznego dla tygodnika "Uważam Rze". Pani profesor już widziana była w nowym rządzie PiS-u w roli ministra i oczywiście zbawcy polskich finansów publicznych. Okazało się jednak, że zasiadanie w RPP kłóci się z jakąkolwiek aktywnością polityczną, bo tak określa rolę członka tego ciała ustawa o NBP. I przykre jest to, że dopiero dobitne stanowisko prezesa NBP, Marka Belki, zmusiło Zytę Gilowską do wycofania się z tego niefortunnego pomysłu. Bo zaangażowanie polityczne, a jeszcze ściślej, partyjne, nie przystoi członkowi ciała instytucjonalnego banku centralnego, stojącego na straży bezpieczeństwa finansowego państwa. I opinia znakomitego konstytucjonalisty, profesora Piotra Winczorka, że "członkiem partii staje się de facto ten, kto uczestniczy w jej pracach, wspiera ją jawnie i z zaangażowaniem w sytuacjach tak szczególnych jak kampania wyborcza", jest już właściwie tylko memento po zamknięciu sprawy. Cała sprawa to jednak poważny cios w wizerunek PiS.
Problemów do poruszenia w debatach jest wiele. Szkolnictwo, podstawowe i wyższe, obronność, ochrona zdrowia, finanse publiczne w dobie wzrastającego zadłużenia i spodziewanego kryzysu, bezrobocie, rolnictwo, sprawy międzynarodowe, szczególnie w kontekście kryzysu Unii Europejskiej i strefy euro. Tylko, że w polskiej przestrzeni publicznej takie debaty powinny trwać permanentnie. A tematem dyskusji przez ostanie 1,5 roku, na życzenie głównie Prawa i Sprawiedliwości, była katastrofa smoleńska i szukanie winnych, którzy do niej doprowadzili. I to było z korzyścią dla Platformy Obywatelskiej, która mogła spokojnie zarządzać państwem i "wieźć" się do wyborów. Teraz, dokładnie na miesiąc przed wyborami, w gorączce przedwyborczej, nie ma szans na poważne i wiążące dyskusje. Również z tego powodu, że po stronie opozycji, także pozaparlamentarnej, nie ma fachowców, którzy są wstanie podjąć poważną debatę. Bo jakość polskiej polityki jest z roku na rok coraz gorsza i następny parlament nie będzie lepszy od tego, jaki kończy kadencję w październiku. Niestety...