To, czy Platformie Obywatelskiej uda się osiągnąć sukces w czasie najbliższych czterech lat, zależy w dużej mierze od sprawnego współdziałania trzech ośrodków władzy - prezydenta, premiera i marszałka Sejmu.
Donald Tusk ma prawo czuć się zwycięzcą tych wyborów. To jego osobiste zaangażowanie przyniosło Platformie ogromny sukces – bo 10 punktów procentowych przewagi partii rządzącej nad główną partią opozycyjną nie sposób inaczej nazwać. Tusk utrzymał swoją partię przy władzy i został pierwszym w historii demokratycznych wyborów w Polsce premierem, który będzie rządził przez dwie kadencje. Lider PO wprowadził do parlamentu 270 posłów i senatorów, i - niezależnie od podziałów wewnętrznych - jest to jego drużyna. Oczywiście, mówi się o frakcjach, czyli zwolennikach Grzegorza Schetyny i „spółdzielni" Cezarego Grabarczyka, ale tak naprawdę każdy z nich dysponuje „wojskiem" tylko na papierze. Hierarchia w partii jest bowiem jasna - to Tusk decyduje o składzie ciał statutowych partii i obsadzie stanowisk w klubie parlamentarnym. Pod tym względem premier przypomina Jarosława Kaczyńskiego.
O ile jednak prezes PiS wyeliminował z partii polityków autonomicznych, o tyle w Platformie tacy gracze wciąż się znajdują. I mają ambicje. Na razie to jednak od Tuska zależy, czy te ambicje zostaną zaspokojone, czy stłumione. Najambitniejszym z ambitnych jest niewątpliwie obecny marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna - najbliższy współpracownik Tuska, a także przyjaciel premiera. Do czasu… Po aferze hazardowej, kiedy Schetyna został wypchnięty z rządu, choć trudno było oskarżyć go nielojalność drogi przyjaciół się rozeszły – a miejsce Schetyny przy boku Tuska zajęli inni politycy. Teraz Schetyna po raz kolejny jest wypychany – tym razem ze stanowiska, dzięki któremu był de facto drugą osobą w państwie.
Schetyna już w wieczór wyborczy wiedział, co się kroi. Wynik wyborów postawił Donalda Tuska ponad partią – do czasu jakiejś poważniejszej wpadki Tusk może robić z Platformą co chce, może też modelować rząd w dowolny sposób. Pytanie brzmi: dlaczego robi to tak, aby zademonstrować opinii publicznej swój konflikt ze Schetyną. Czy personalne animozje muszą być aż tak wyraźnie eksponowane przez premiera? Donald Tusk wzburzył się ponoć spotkaniem Schetyny z Bronisławem Komorowskim, o którym dowiedział się z telewizji i do którego doszło bez jego wiedzy. Postanowił więc – niejako w rewanżu - potrzymać Schetynę w niepewności, co do tego, jakie stanowisko i zakres obowiązków mu przeznaczy. Patrząc z boku widać wyraźnie, że jest to gra na sprowokowanie Schetyny do niekontrolowanych wypowiedzi. Ale ten sprowokować się nie daje i taktownie milczy.
Jedynym stanowiskiem, które może zaspokoić ambicje, ale również zdolności Schetyny, jest pozycja wicepremiera. Tylko że powierzenie takiej roli Schetynie wiąże się z kilkoma problemami. Po pierwsze – chrapkę na to stanowisko mają również Radosław Sikorski, wzmocniony wynikiem kampanii, której formalnie był szefem oraz Jacek Rostowski, postać, która będzie miała w rządzie nowej kadencji jeszcze większe znaczenie w związku z widmem kryzysu krążącego nad Europą. Poza tym premier powinien ufać swojemu wicepremierowi. A Tusk Schetynie nie ufa.
W całej sprawie nie chodzi jednak tylko o osobiste animozje. Problem jest głębszy, ponieważ dotyczy podziału władz. Donaldowi Tuskowi podoba się system kanclerski. To dlatego premier chciałby doprowadzić do zmian w Konstytucji RP, które pozwoliłby na zlikwidowanie uprawnień władzy wykonawczej urzędu prezydenckiego. Dziś przeszkodą w realizowaniu tego celu jest nie tylko brak kwalifikowanej większości w Sejmie, ale również osoba Bronisława Komorowskiego, który zamierza bronić swoich prerogatyw.
O ile jednak prezes PiS wyeliminował z partii polityków autonomicznych, o tyle w Platformie tacy gracze wciąż się znajdują. I mają ambicje. Na razie to jednak od Tuska zależy, czy te ambicje zostaną zaspokojone, czy stłumione. Najambitniejszym z ambitnych jest niewątpliwie obecny marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna - najbliższy współpracownik Tuska, a także przyjaciel premiera. Do czasu… Po aferze hazardowej, kiedy Schetyna został wypchnięty z rządu, choć trudno było oskarżyć go nielojalność drogi przyjaciół się rozeszły – a miejsce Schetyny przy boku Tuska zajęli inni politycy. Teraz Schetyna po raz kolejny jest wypychany – tym razem ze stanowiska, dzięki któremu był de facto drugą osobą w państwie.
Schetyna już w wieczór wyborczy wiedział, co się kroi. Wynik wyborów postawił Donalda Tuska ponad partią – do czasu jakiejś poważniejszej wpadki Tusk może robić z Platformą co chce, może też modelować rząd w dowolny sposób. Pytanie brzmi: dlaczego robi to tak, aby zademonstrować opinii publicznej swój konflikt ze Schetyną. Czy personalne animozje muszą być aż tak wyraźnie eksponowane przez premiera? Donald Tusk wzburzył się ponoć spotkaniem Schetyny z Bronisławem Komorowskim, o którym dowiedział się z telewizji i do którego doszło bez jego wiedzy. Postanowił więc – niejako w rewanżu - potrzymać Schetynę w niepewności, co do tego, jakie stanowisko i zakres obowiązków mu przeznaczy. Patrząc z boku widać wyraźnie, że jest to gra na sprowokowanie Schetyny do niekontrolowanych wypowiedzi. Ale ten sprowokować się nie daje i taktownie milczy.
Jedynym stanowiskiem, które może zaspokoić ambicje, ale również zdolności Schetyny, jest pozycja wicepremiera. Tylko że powierzenie takiej roli Schetynie wiąże się z kilkoma problemami. Po pierwsze – chrapkę na to stanowisko mają również Radosław Sikorski, wzmocniony wynikiem kampanii, której formalnie był szefem oraz Jacek Rostowski, postać, która będzie miała w rządzie nowej kadencji jeszcze większe znaczenie w związku z widmem kryzysu krążącego nad Europą. Poza tym premier powinien ufać swojemu wicepremierowi. A Tusk Schetynie nie ufa.
W całej sprawie nie chodzi jednak tylko o osobiste animozje. Problem jest głębszy, ponieważ dotyczy podziału władz. Donaldowi Tuskowi podoba się system kanclerski. To dlatego premier chciałby doprowadzić do zmian w Konstytucji RP, które pozwoliłby na zlikwidowanie uprawnień władzy wykonawczej urzędu prezydenckiego. Dziś przeszkodą w realizowaniu tego celu jest nie tylko brak kwalifikowanej większości w Sejmie, ale również osoba Bronisława Komorowskiego, który zamierza bronić swoich prerogatyw.