Łódzka karetka - mimo kilkakrotnych wezwań - przyjechała do chorego na schizofrenię po trzech godzinach. W tym czasie wyskoczył on z IV piętra. Zmarł po kilku dniach.
Łódzka prokuratura oraz dyrektor pogotowia wyjaśniają, jak do tego doszło.
"Prokuratura będzie wyjaśniać, czy była możliwość wysłania wcześniej karetki pogotowia. W tym celu musimy zbadać dokumentację z pogotowia" - powiedział szef prokuratury rejonowej Łódź-Bałuty Dariusz Śliwkiewicz.
Postępowanie w sprawie udziału osób trzecich w tym zdarzeniu umorzono, stwierdzając, że było to samobójstwo.
"Prowadzimy postępowanie wyjaśniające, które ma na celu ustalenie - czy w tym okresie dyspozytor dysponował zespołami wyjazdowymi i w jaki sposób ocenił inne wezwania, które miały w tym czasie miejsce" - powiedział dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego Bogusław Tyka.
Dyrektor nie wyklucza, że błąd mogli popełnić przyjmujący zgłoszenia dyspozytorzy, którzy źle zinterpretowali rozmowę z kobietą wzywająca pomoc.
"Zachowania lekarzy czy dyspozytorów powinny być realizowane według określonego standardu, który został w pogotowiu wprowadzony w czerwcu. Pozwala on na podstawie kilku prostych pytań zadawanych przez dyspozytora ocenić stan zagrożenia zdrowa pacjenta. Od tej interpretacji zależy, w jakim czasie karetka pogotowia dojedzie do pacjenta".
Przy ocenie zdarzenia trzeba wziąć pod uwagę to, iż w prawie milionowym mieście, są tylko 24 zespoły ratownicze i dlatego dyspozytorzy bardzo często muszą wybierać między zgłoszeniami. Lecz jeśli potwierdzi się wina, któregoś z dyspozytorów, to na pewno straci on w pogotowiu pracę, zapowiedział Tyka.
Do zdarzenia doszło na jednym z łódzkich osiedli. Matka 29-letniego mężczyzny, który od czterech lat cierpiał na schizofrenię paranoidalną, powiadomiła pogotowie o dziwnym zachowaniu się syna. Według prokuratury, pierwsze wezwanie miało miejsce o godz. 6.15, ale pogotowie przyjechało dopiero trzy godziny później, kiedy chory zdążył już wyskoczyć z IV piętra. Zmarł po kilku dniach w jednym z łódzkich szpitali.
em, pap
"Prokuratura będzie wyjaśniać, czy była możliwość wysłania wcześniej karetki pogotowia. W tym celu musimy zbadać dokumentację z pogotowia" - powiedział szef prokuratury rejonowej Łódź-Bałuty Dariusz Śliwkiewicz.
Postępowanie w sprawie udziału osób trzecich w tym zdarzeniu umorzono, stwierdzając, że było to samobójstwo.
"Prowadzimy postępowanie wyjaśniające, które ma na celu ustalenie - czy w tym okresie dyspozytor dysponował zespołami wyjazdowymi i w jaki sposób ocenił inne wezwania, które miały w tym czasie miejsce" - powiedział dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego Bogusław Tyka.
Dyrektor nie wyklucza, że błąd mogli popełnić przyjmujący zgłoszenia dyspozytorzy, którzy źle zinterpretowali rozmowę z kobietą wzywająca pomoc.
"Zachowania lekarzy czy dyspozytorów powinny być realizowane według określonego standardu, który został w pogotowiu wprowadzony w czerwcu. Pozwala on na podstawie kilku prostych pytań zadawanych przez dyspozytora ocenić stan zagrożenia zdrowa pacjenta. Od tej interpretacji zależy, w jakim czasie karetka pogotowia dojedzie do pacjenta".
Przy ocenie zdarzenia trzeba wziąć pod uwagę to, iż w prawie milionowym mieście, są tylko 24 zespoły ratownicze i dlatego dyspozytorzy bardzo często muszą wybierać między zgłoszeniami. Lecz jeśli potwierdzi się wina, któregoś z dyspozytorów, to na pewno straci on w pogotowiu pracę, zapowiedział Tyka.
Do zdarzenia doszło na jednym z łódzkich osiedli. Matka 29-letniego mężczyzny, który od czterech lat cierpiał na schizofrenię paranoidalną, powiadomiła pogotowie o dziwnym zachowaniu się syna. Według prokuratury, pierwsze wezwanie miało miejsce o godz. 6.15, ale pogotowie przyjechało dopiero trzy godziny później, kiedy chory zdążył już wyskoczyć z IV piętra. Zmarł po kilku dniach w jednym z łódzkich szpitali.
em, pap