Takie traktowanie publicznych pieniędzy to łamanie standardów. Obowiązki premiera nie wymagają od Tuska regularnych lotów do rodzinnego Sopotu. Nie - premier lata, bo chce spędzić weekend z rodziną. Że rodzina mogłaby przyjechać do Warszawy, gdzie podatnik Tuskowi willę wynajmuje? Że Tusk mógłby polecieć lotem rejsowym, płacąc za bilet ze swojej - niemałej przecież - pensji? Mógłby - ale najwyraźniej nie chce.
Podobnie będzie teraz. Nie sądzę bowiem, żeby Tusk - jeśli pomysł z lekcjami to dzieło gorliwego urzędnika - zechciał zrezygnować z 400 darmowych (dla niego, bo już nie dla podatników) godzin spotkań z lektorem. Według "Rzeczpospolitej", za godzinę zajęć z native speakerem trzeba zapłacić nawet 110 zł. Gdyby Tusk płacił ze swoich, musiałby wyjąć z kieszeni 44 tysiące. A lepiej mieć 44 tysiące niż ich nie mieć, prawda?
Obrońcy Tuska szybciutko przypomnieli, że przecież dobre firmy często sponsorują pracownikom różne kursy. I że czepianie się premiera jest brzydkie. Jeszcze chwila i usłyszymy, że kto nie chwali Tuska za te lekcje, ten PiS-owiec. To nieporozumienie. Tym bardziej, że porównywanie sytuacji 46 szczęśliwców, którzy mogą liczyć na darmowe lekcje w KPRM z funkcjonowaniem spółek jest mocno chybione. Inwestowanie w pracownika może mieć sens, jeśli jest szansa na związanie go z firmą na lata. Im mniej fachowców w danej dziedzinie i większa konkurencja, tym bardziej takie zabiegi są opłacalne. Jaki jednak sens ma inwestowanie w Tuska i 10 członków jego rządu? Przecież po kolejnych wyborach skład rządu może być zupełnie inny. Tuskowi i ministrom zostanie wtedy wiedza zdobyta za darmo, a nam - rachunki do zapłacenia.
Czy człowiek, który innych publicznie wzywa do zaciskania pasa, nie powinien sam świecić przykładem w tym zakresie? Dlatego apeluję do Tuska, ministrów i dyrektorów - proszę odwołać zamówienie na lekcje. Jeśli z przyczyn formalnych nie jest to możliwe, proszę zrzec się tych lekcji na rzecz dzieci z biednych rodzin lub domów dziecka.
Odrobinę klasy, panowie!