PiS w teorii pojechał do Brukseli walczyć o koncesję dla TV Trwam o. Tadeusza Rydzyka. W praktyce angażując się w kuriozalną operację wytłumaczenia europarlamentarzystom i mieszkańcom stolicy Belgii zawiłości związanych z przyznawaniem koncesji przez KRRiT partia Jarosława Kaczyńskiego osiągnie zupełnie inny efekt – zrobi spory krok do kolejnego z rzędu „moralnego zwycięstwa” w wyborach parlamentarnych.
W demokracji o wygrywaniu wyborów mogą myśleć jedynie partie „szerokie programowo" – tzn. szukające poparcia nie tylko przy prawej bądź lewej ścianie sceny politycznej, ale również sięgające po wyborców z centrum. Wyborców o poglądach centrowych jest bowiem po prostu najwięcej – to wszyscy ci, którzy polityką raczej się nie interesują, a od polityków wymagają wyłącznie kierowania się zdrowym rozsądkiem. Wyborca centrowy zdobywa się czasem na jakąś pojedynczą identyfikację ideologiczną – np. nagle odkrywa, że płaci za wysokie podatki i żąda ich obniżenia; albo dochodzi do wniosku, że zapłodnienie in vitro powinno być refundowane przez państwo – i zaczyna domagać się zmian w prawie w tym kierunku. W większości przypadków od silnie zideologizowanych polityków trzyma się jednak z dala – a radykałowie budzą w nim lęk przed zbyt gwałtownymi zmianami, które mało kto (oprócz osób, które dane zmiany forsują) lubi.
Oczywiście w każdym społeczeństwie są również osoby o sprecyzowanych poglądach politycznych – które są gotowe, dajmy na to, pojechać do Brukseli by walczyć o miejsce na cyfrowym multipleksie dla pewnego zakonnika (albo – z drugiej strony – maszerować na czele Parady Wolności). Poparcie tych wyborców zapewnia zazwyczaj miejsce w Sejmie – ale ograniczenie się wyłącznie do kolejnych ukłonów w ich stronę sprawia, że miejsce to nigdy nie będzie miejscem w ławach rządowych. Jarosław Kaczyński zdawał się to rozumieć w 2005 roku, gdy szedł po władzę nie tylko z mocno zideologizowanym zakonem PC, ale też z ludźmi „z zewnątrz" – Radosławem Sikorskim, Pawłem Zalewskim, Bogdanem Borusewiczem, Kazimierzem Marcinkiewiczem, a potem w rządzie znalazł miejsce dla Zyty Gilowskiej, Grażyny Gęsickiej czy Zbigniewa Religi. Taki PiS – mieszczący w sobie i Marka Jurka, i Joannę Kluzik-Rostkowską mógł nie tylko wygrywać wybory, ale również tworzyć rozmaite koalicje. W zależności od potrzeby chwili można było jedno skrzydło wysunąć na pierwszy plan, a drugiemu nakazać taktyczne milczenie. Toczka w toczkę tak, jak działa dziś Donald Tusk, którego PO jest – gdy potrzeba – konserwatywnie-liberalna, a zaraz potem prezentuje się niemal jako centrolewica.
Dziś Kaczyński żadnego pola manewru nie ma – po wchłonięciu LPR-u PiS przytulił się do prawej ściany i trwa przy niej, tak jakby mogła się ona lada chwila zawalić. Tymczasem prawda jest taka, że nawet bez ostentacyjnego okazywania sympatii o. Tadeuszowi Rydzykowi dzierżącemu rząd dusz kilku procent najbardziej radykalnego elektoratu – Kaczyński i tak mógłby na ten elektorat liczyć, bo elektorat ów jest dziś na PiS skazany. PiS nie musi też na każdym kroku walczyć o serca zwolenników tezy o zamachu w Smoleńsku – bo ci wyborcy poprą Kaczyńskiego nawet bez cotygodniowych konferencji prasowych organizowanych przez Antoniego Macierewicza. Gdyby Jarosław Kaczyński chciał wygrać wybory powinien Macierewicza usunąć z oczu centrowym wyborcom, okazać raz czy dwa sympatię o. Rydzykowi – i punktować rząd za to, że ci Polacy, którzy chcą po prostu żyć spokojnie (a więc większość) wcale żyć spokojnie nie mogą.
Kaczyński umacniający twardy elektorat i odwracający się plecami do wyborcy centrowego – to Kaczyński, który albo nie rozumie zasad rządzących demokratycznymi wyborami, albo planuje przejąć władzę w sposób siłowy (bo tylko w czasach rewolucji władzę przejmuje zradykalizowana i zideologizowana mniejszość). Tę drugą opcję zwolennicy Kaczyńskiego zdecydowanie odrzucają – podkreślając, że prezes PiS jest propaństwowcem i nigdy na żaden pucz by się nie zdecydował. Ale skoro tak to – ci sami zwolennicy prezesa PiS – muszą przyznać, że polityczny geniusz opuścił prezesa PiS. Kaczyński – przekonując przekonanych i nie walcząc o głosy tych, którzy mogą mu zapewnić wyborcze zwycięstwo zachowuje się bowiem tak, jakby grał w szachy według reguł obowiązujących w warcabach. I dziwi się, kiedy dostaje kolejnego mata.
Oczywiście w każdym społeczeństwie są również osoby o sprecyzowanych poglądach politycznych – które są gotowe, dajmy na to, pojechać do Brukseli by walczyć o miejsce na cyfrowym multipleksie dla pewnego zakonnika (albo – z drugiej strony – maszerować na czele Parady Wolności). Poparcie tych wyborców zapewnia zazwyczaj miejsce w Sejmie – ale ograniczenie się wyłącznie do kolejnych ukłonów w ich stronę sprawia, że miejsce to nigdy nie będzie miejscem w ławach rządowych. Jarosław Kaczyński zdawał się to rozumieć w 2005 roku, gdy szedł po władzę nie tylko z mocno zideologizowanym zakonem PC, ale też z ludźmi „z zewnątrz" – Radosławem Sikorskim, Pawłem Zalewskim, Bogdanem Borusewiczem, Kazimierzem Marcinkiewiczem, a potem w rządzie znalazł miejsce dla Zyty Gilowskiej, Grażyny Gęsickiej czy Zbigniewa Religi. Taki PiS – mieszczący w sobie i Marka Jurka, i Joannę Kluzik-Rostkowską mógł nie tylko wygrywać wybory, ale również tworzyć rozmaite koalicje. W zależności od potrzeby chwili można było jedno skrzydło wysunąć na pierwszy plan, a drugiemu nakazać taktyczne milczenie. Toczka w toczkę tak, jak działa dziś Donald Tusk, którego PO jest – gdy potrzeba – konserwatywnie-liberalna, a zaraz potem prezentuje się niemal jako centrolewica.
Dziś Kaczyński żadnego pola manewru nie ma – po wchłonięciu LPR-u PiS przytulił się do prawej ściany i trwa przy niej, tak jakby mogła się ona lada chwila zawalić. Tymczasem prawda jest taka, że nawet bez ostentacyjnego okazywania sympatii o. Tadeuszowi Rydzykowi dzierżącemu rząd dusz kilku procent najbardziej radykalnego elektoratu – Kaczyński i tak mógłby na ten elektorat liczyć, bo elektorat ów jest dziś na PiS skazany. PiS nie musi też na każdym kroku walczyć o serca zwolenników tezy o zamachu w Smoleńsku – bo ci wyborcy poprą Kaczyńskiego nawet bez cotygodniowych konferencji prasowych organizowanych przez Antoniego Macierewicza. Gdyby Jarosław Kaczyński chciał wygrać wybory powinien Macierewicza usunąć z oczu centrowym wyborcom, okazać raz czy dwa sympatię o. Rydzykowi – i punktować rząd za to, że ci Polacy, którzy chcą po prostu żyć spokojnie (a więc większość) wcale żyć spokojnie nie mogą.
Kaczyński umacniający twardy elektorat i odwracający się plecami do wyborcy centrowego – to Kaczyński, który albo nie rozumie zasad rządzących demokratycznymi wyborami, albo planuje przejąć władzę w sposób siłowy (bo tylko w czasach rewolucji władzę przejmuje zradykalizowana i zideologizowana mniejszość). Tę drugą opcję zwolennicy Kaczyńskiego zdecydowanie odrzucają – podkreślając, że prezes PiS jest propaństwowcem i nigdy na żaden pucz by się nie zdecydował. Ale skoro tak to – ci sami zwolennicy prezesa PiS – muszą przyznać, że polityczny geniusz opuścił prezesa PiS. Kaczyński – przekonując przekonanych i nie walcząc o głosy tych, którzy mogą mu zapewnić wyborcze zwycięstwo zachowuje się bowiem tak, jakby grał w szachy według reguł obowiązujących w warcabach. I dziwi się, kiedy dostaje kolejnego mata.