2 mln złotych domagają się małżonkowie z Gdańska, którzy uważają, że ich syn zmarł w wyniku błędów popełnionych przez lekarzy z Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego - pisze "Gazeta Wyborcza". Para poinformowała prokuraturę o podejrzeniu nieumyślnego spowodowania śmierci dziecka przez lekarzy.
Dzień przed porodem Bruna, 11 stycznia 2012 roku, podczas wizyty kontrolnej ginekolog prowadzący ciążę stwierdził "podejrzenie centralizacji krążenia płodu" (zwiększenie przepływu krwi w naczyniach mózgowych i serca kosztem zaopatrzenia w krew pozostałych narządów). W związku z tym matka trafiła do szpitala - badanie przeprowadzone tam potwierdziło podejrzenie ginekologa. Kobieta została skierowana na Oddział Patologii Ciąży.
W tym momencie rozpoczął się dramat. Kobietą nikt się nie zajmował, a w pewnym momencie położna, która chciała zbadać tętno płodu nie była w stanie go usłyszeć. Wezwała lekarza, który jednak nie zareagował na całą sytuację. Po 10 minutach położna znów wezwała lekarza - tym razem inna lekarka zleciła przeprowadzenie USG, które wykazało "pojedyncze uderzenia serca" (tętno ok. 20-40 na minutę). Młoda lekarka nie chciała jednak podjąć samodzielnie decyzji co robić dalej i poszła skonsultować się z innym lekarzem. Wreszcie podjęto decyzję o natychmiastowym wykonaniu cesarskiego cięcia.
Dziecko urodziło się bez oznak życia. Udało się mu przywrócić pracę serca, ale dziecko nie zaczęło oddychać. Przez cztery dni utrzymywano więc je w stanie śpiączki farmakologicznej, a za dziecko oddychała maszyna. Po kilku dniach dziecko zaczęło oddychać, ale z powodu ciężkiej zamartwicy stwierdzono u niego uszkodzenie mózgu. Dziecko zmarło kilka miesięcy później.
Rodzice oskarżają szpital, że spóźniona decyzja o dokonaniu cesarskiego cięcia spowodowała śmierć dziecka. - Na pieniądzach już nam nie zależy, teraz chcemy tylko sprawiedliwości. Lekarz, który dopuścił do tak rażących zaniedbań, musi ponieść konsekwencje - podkreślają. - Rozumiem rodziców dziecka, jest mi niezmiernie przykro, ale o sprawie niech przesądzi niezawisły sąd i biegli - odpowiada dyrektor szpitala.
"Gazeta Wyborcza", arb
W tym momencie rozpoczął się dramat. Kobietą nikt się nie zajmował, a w pewnym momencie położna, która chciała zbadać tętno płodu nie była w stanie go usłyszeć. Wezwała lekarza, który jednak nie zareagował na całą sytuację. Po 10 minutach położna znów wezwała lekarza - tym razem inna lekarka zleciła przeprowadzenie USG, które wykazało "pojedyncze uderzenia serca" (tętno ok. 20-40 na minutę). Młoda lekarka nie chciała jednak podjąć samodzielnie decyzji co robić dalej i poszła skonsultować się z innym lekarzem. Wreszcie podjęto decyzję o natychmiastowym wykonaniu cesarskiego cięcia.
Dziecko urodziło się bez oznak życia. Udało się mu przywrócić pracę serca, ale dziecko nie zaczęło oddychać. Przez cztery dni utrzymywano więc je w stanie śpiączki farmakologicznej, a za dziecko oddychała maszyna. Po kilku dniach dziecko zaczęło oddychać, ale z powodu ciężkiej zamartwicy stwierdzono u niego uszkodzenie mózgu. Dziecko zmarło kilka miesięcy później.
Rodzice oskarżają szpital, że spóźniona decyzja o dokonaniu cesarskiego cięcia spowodowała śmierć dziecka. - Na pieniądzach już nam nie zależy, teraz chcemy tylko sprawiedliwości. Lekarz, który dopuścił do tak rażących zaniedbań, musi ponieść konsekwencje - podkreślają. - Rozumiem rodziców dziecka, jest mi niezmiernie przykro, ale o sprawie niech przesądzi niezawisły sąd i biegli - odpowiada dyrektor szpitala.
"Gazeta Wyborcza", arb