Wcześniej na zachód uczyć się kapitalizmu wyjeżdżali przede wszystkim tzw. emigranci solidarnościowi, najczęściej dobrze wykształceni. W połowie lat 90. zaczęli wracać do Polski i obejmować wysokie stanowiska menedżerskie - jak choćby Leszek Waliszewski w Delphi Automotive. Szybki rozwój Irlandii, Hiszpanii, Portugalii, Słowenii czy Chorwacji nie byłby możliwy bez milionów gastarbeiterów, którzy ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Włoch, Holandii czy Austrii przywieźli nie tylko pieniądze, ale też biznesowe know-how.
Szkoła kapitalizmu
Nieważne, czy zbiera się szparagi pod Hanowerem, oliwki i truskawki w hiszpańskiej Andaluzji, czy pracuje w restauracjach w wypoczynkowych miejscowościach włoskich Dolomitów. Ważne, że co roku ponad pół miliona Polaków, a w tym roku ponad milion, przechodzi praktyczny kurs kapitalizmu. Jeśli tylko co setny z nich gromadzi w ten sposób kapitał założycielski wystarczający na założenie własnej firmy (tylko osoby zatrudnione legalnie w Niemczech przysyłają bądź przywożą do kraju równowartość co najmniej 1,5 mld zł rocznie), zarobkowanie za granicą ma sens. Ma sens także dlatego, iż każdy, kto pracował choćby jako kelner, już nie pozwoli sobie na marnowanie czasu i wysiłku w pracy, która jest źle zorganizowana. - Można by pomyśleć o wysyłaniu do pracy za granicę wszystkich nadających się do tego młodych ludzi. Zmieniliby oni potem oblicze Polski, tak jak powracający z USA Irlandczycy zmienili oblicze Zielonej Wyspy. Byłaby to swoista rynkowa czy kapitalistyczna inicjacja - mówi prof. Łukasz Turski, fizyk, który sam wielokrotnie pracował za granicą. Taką inicjację przechodzi co roku 2,5 tys. studentów legalnie pracujących w Stanach Zjednoczonych: w hotelach, restauracjach i parkach rozrywki. Pracują zwykle przez trzy miesiące - jako kelnerzy, kierowcy czy kasjerzy. Zarabiają 6-9 dolarów na godzinę. - Studenci są traktowani, jak każdy pracujący legalnie w Stanach Zjednoczonych, czyli mają pełne ubezpieczenie - mówi Mirosław Sikorski, prezes Biura Podróży i Turystyki Almatur - Polska SA, które specjalizuje się w wysyłaniu studentów do pracy w USA. - W ubiegłym roku do pracy za granicą za pośrednictwem urzędów pracy wyjechało 303 tys. Polaków. Najwięcej, bo aż 283 tys., do Niemiec - mówi Marek Liszewski z Departamentu Współpracy z Zagranicą Ministerstwa Gospodarki, Pracy i Polityki Społecznej. Kolejnym 16 tys. zatrudnienie za granicą znalazły prywatne firmy pośrednictwa pracy. Ale prawie pół miliona wyjechało na własną rękę, z tego 80 proc. zatrudniło się na czarno.
Polak nie potrafi
Problemem jest to, że milion Polaków, którzy obecnie wyjeżdżają do pracy do krajów unii, to praktycznie wszyscy, którzy mają na to ochotę i potrafią pracować w zachodnich realiach. Wbrew ostrzeżeniom niemieckich i austriackich polityków po 1 maja 2004 r. (Polska wstąpi wtedy do unii) Polacy nie zaleją ich rynków pracy. Nic się tam nie zmieni, a może nawet sytuacja się pogorszy, bo mający unijne przywileje socjalne Polacy staną się dla zachodnich pracodawców zbyt drodzy. Wówczas zastąpią ich Wietnamczycy, Rosjanie czy Ukraińcy. Potwierdza to Witold Sapków, polski ambasador w Dublinie, który wielokrotnie rozmawiał na ten temat z pracującymi i mieszkającymi w Irlandii Polakami. Nie podbijemy zachodnich rynków pracy, bo nie mamy odpowiednich kwalifikacji. Polacy nie znają nawet języków krajów, w których chcą pracować. Tylko co trzeci z tych, którzy deklarują chęć pracy na Zachodzie, twierdzi, że zna angielski (według badań Pentora na zamówienie "Wprost"), co czwarty przyznaje się do znajomości niemieckiego, ale już francuski zna tylko co dwudziesty, zaś hiszpański - co stu czterdziesty.
Obecnie Polacy mają wszelkie możliwości pracy na Zachodzie, jeśli tylko potrafią sprostać wymaganiom. Kiedy dwa lata temu hiszpański pracodawca opłacił grupie mieszkanek Szczecina (miały zbierać truskawki) dziesięciodniowy podstawowy kurs językowy, by łatwiej się zaadaptowały w Andaluzji, 70 proc. zrezygnowało, bo stwierdziły, że nie będą się uczyć po to, by zbierać truskawki. Nie przyszło im do głowy, że znając podstawy języka, w następnym roku nie zbierałyby już truskawek, lecz miałyby znacznie lepiej płatną pracę. Od trzech lat 2 tys. polskich pielęgniarek mogłoby pracować w Norwegii, ale pracuje trzydzieści. Po prostu tyle spełnia wymagania stawiane przez pracodawców: muszą znać język angielski lub niemiecki, przejść 3-miesięczny kurs języka norweskiego, mieć ukończone wyższe studia albo 3-letnie studium z programem odpowiadającym norweskim standardom. Nie ma żadnych przeszkód w zatrudnianiu polskich lekarzy, jeśli tylko znają angielski. - Oferujemy polskim lekarzom zatrudnienie w Holandii, Wielkiej Brytanii, Włoszech i Libii - mówi Andrzej Morliński, przewodniczący komisji ds. pośrednictwa pracy Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie. Oferta to jedno, a praca - drugie. Kilkuset polskich lekarzy wyjechało w ostatnich latach do Szwecji, ale ponad połowa wróciła przed upływem kontraktu. Byli zaskoczeni, że nie ufano w ciemno ich umiejętnościom, tylko próbowano je weryfikować. Ci, którzy wcześniej wrócili, żalili się potem, że traktowano ich jak pielęgniarzy, a dyplomowane szwedzkie pielęgniarki (po studiach) śmiały im wydawać polecenia. Tak samo pracą za granicą rozczarowują się niektórzy polscy informatycy. Okazało się też, że nikt w Europie nie czeka na polskich inżynierów, których wciąż w nadmiarze produkują krajowe uczelnie techniczne.
Miasta gastarbeiterów
Oferty, które z zagranicy otrzymują polskie urzędy pracy, są zazwyczaj imienne, skierowane do konkretnych osób. Dostają je ludzie, którzy już pracowali za granicą bądź osoby przez nich polecone. - Rocznie otrzymujemy ponad 3800 ofert imiennych i tylko 60 anonimowych, które są dostępne dla wszystkich chętnych - mówi Marek Konert z łomżyńskiej filii Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Białymstoku. Podobne proporcje są m.in. w urzędach pracy w Rzeszowie, Opolu czy Bydgoszczy. Niewiele więcej anonimowych ofert dostają urzędy w Warszawie, Krakowie, Gdańsku czy Szczecinie. - Chcę zatrudniać Polaków, bo są sumienni, wydajni i nie marudzą - deklaruje Georg Schźtze, plantator chmielu z Bawarii. - Mam pozwolenie na jednoczesne zatrudnianie tylko trzech Polaków, choć chętnie przyjąłbym ich więcej - skarży się Austriak Franz Achleitner, szef rodzinnej firmy produkującej specjalistyczne pojazdy dla wojska, policji oraz banków. Zadowoleni z pracy Polaków zagraniczni pracodawcy zapraszają ich na kolejny sezon. Chętnie też zatrudniają ich znajomych, sąsiadów, rodziny. To sprawia, że są w Polsce miejscowości, z których co roku nawet kilkaset osób wyjeżdża do pracy w te same miejsca.
Z Łomży co tydzień odjeżdża kilka autobusów do Hanoweru i Dortmundu. Łomżyniacy pracują przy zbiorach szparagów, kapusty i w przetwórniach owocowo-warzywnych. Z Siemiatycz do Belgii kursuje kilkanaście autokarów tygodniowo. Z pracy na belgijskich plantacjach, przy sprzątaniu biur i mieszkań w Brukseli, żyje co dziesiąty mieszkaniec tego miasta. Kilkadziesiąt emerytowanych lub bezrobotnych nauczycielek, bibliotekarek, pielęgniarek z okolic Ostrołęki, Makowa Mazowieckiego i Pułtuska znalazło pracę w północnych Włoszech, gdzie sprzątają i gotują w prywatnych rezydencjach. Prawie tysiąc kobiet z Gorzowa Wielkopolskiego i Zielonej Góry od kilku lat zbiera truskawki na plantacjach w prowincji Huelva. Tysiąc mieszkańców Mielca znalazło z kolei zatrudnienie na brytyjskiej wyspie Jersey - głównie w hotelach i restauracjach oraz w rolnictwie, ogrodnictwie i hodowli. - W powiecie mieleckim jest 10 tys. bezrobotnych. Ten tysiąc, który pracuje na wyspie Jersey, to przykład dla biernych i pogrążonych w apatii. Zarabiają prawie cztery funty na godzinę, pracując 41 godzin tygodniowo. Mają pakiet socjalny i ubezpieczenie - mówi Ireneusz Drzewicki, wiceprezes Mieleckiej Agencji Rozwoju Regionalnego MARR.
Samozatrudnieni
Polacy mają już możliwość samozatrudnienia, czyli zarejestrowania w krajach Unii Europejskiej działalności gospodarczej. Nie mogą tylko zatrudniać innych pracowników. - Założywszy jednoosobową firmę w państwie członkowskim unii, nie musimy się przejmować okresami przejściowymi w dostępie do rynku pracy. Dzięki zasadzie swobody przepływu usług wystarczy, że zarejestrujemy działalność w jednym kraju, a będziemy mogli pracować wszędzie - mówi Andrzej Wilk, ekspert Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych. Chodzi tylko o to, żeby Polacy chcieli to robić. Żeby chcieli się uczyć praktycznej przedsiębiorczości, czym jest praca na Zachodzie, nawet przy sprzątaniu czy zbieraniu szparagów.
Piotr Kudzia
Grzegorz Pawelczyk