Kiedy Zuzanna zaszła w ciążę, jej mąż szybko zastrzegł, że prawdopodobnie nie zdoła być z nią do końca porodu. – Dotarło do mnie, że na porodówce publicznego szpitala w najważniejszym momencie mojego życia mogę nie mieć bliskiej osoby u boku – mówi Zuzanna. Najpierw pomyślała, że zabierze mamę. – Szybko uzmysłowiłam sobie, że mama jest porywcza, w stresie może zacząć krzyczeć na lekarzy i tylko wprowadzi chaos – dodaje. Przyjaciółkom nie chciała fundować traumatycznych wspomnień. Pozostała więc opcja: doula. – Gdzieś przeczytałam, że doula odpowiada za rodzącą od pasa w górę, a położna od pasa w dół. Spodobała mi się ta idea. Czułam, że potrzebuję psychicznego wsparcia, a ani lekarz, ani położna nie będą mieć czasu, by mnie niańczyć. Poza tym, gdyby poród się przedłużał, mogłabym mieć do czynienia nawet z trzema położnymi – tłumaczy Zuzanna. Chciała, by był przy niej ktoś, kto w razie czego pogłaszcze po ręce. I by znała tę osobę, zanim wejdzie na porodówkę.
Swoją doulę poznała dwa miesiące przed planowaną datą porodu. Spotkały się kilka razy, wciąż były w kontakcie telefonicznym i wymieniały SMS-y. – Kiedy znalazłam się na sali porodowej, myślałam tylko, jak stamtąd uciec. Wtedy doula, która wiedziała, że akcja się zaczęła, wysłała mi SMS: „Poczekaj, już jadę, zobaczymy, co da się zrobić”. A gdy już weszła i zaczęła spokojnym głosem do mnie mówić, ekscytacja z powodu zbliżających się narodzin wygrała z chęcią ucieczki – mówi.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.