Rok w rok Europa ociera się o jakąś katastrofę. Kryzys z uchodźcami czy teraz ultimatum Davida Camerona to już norma, a nie wypadek. Tak jak rozruchy powracające na ulice Aten mniej nas zaskakują niż zwykły dzień pracy.
Nową normalnością staje się też coraz donośniejszy głos eurosceptyków. Ale nawet wyznawcy teorii postępu, przekonani o nieodwracalnym procesie integracji europejskiej, widzą potrzebę przebudowy systemu (piszemy na str. 60). Wydarzenia najbliższych miesięcy i to, jaką strategię przyjmie Polska, czy to w kwestii uchodźców, czy postulatów premiera Camerona,
mogą przesądzić również o naszym miejscu w Europie na kolejne dekady (piszemy na str. 22). To mogą być o niebo ważniejsze decyzje od gorących dziś tematów obsady ministerstw czy przejmowania spółek Skarbu Państwa.
UE ze swoim przesłaniem „ever closer union”, nieustannie zacieśniającej się wspólnoty, trochę jak sowiecki socjalizm, miała wiecznie podążać tylko w jednym słusznym kierunku – jednej ponadnarodowej państwowości. Strażnikami „europeizmu” są elity, które w ramach unijnych instytucji przejęły większość kompetencji niezależnych państw. Tak długo jak temu transferowi towarzyszył wzrost dobrobytu, nikt nie zwracał uwagi na to, kto tak naprawdę podejmuje decyzje o kształcie bananów. Podobnie było nad Wisłą. Historyczny skok gospodarczy Polski po 2004 r. spowodował, że mało kto miał odwagę kwestionować zależność Warszawy od Brukseli.
Rok 2008 boleśnie obnażył jednak słabość unijnego modelu. Instytucje powołane do rozwiązywania kryzysów okazały się bezsilne. Decyzje zapadały zbyt wolno, a eurokraci nie potrafili się wyrwać ponad acquis communautaire – dogmat jednolitych praw i zasad postępowania. Kiedy część państw domagała się większej elastyczności monetarnej, inni chcieli oszczędności. Jedni pragnęli upadku zbankrutowanych banków, inni pomocy państwa. Bruksela tradycyjnie szukała kompromisu, zwołując kolejne szczyty i nadzwyczajne posiedzenia. Na koniec długich nocnych nasiadówek opinia publiczna dostawała slogany o „unijnej solidarności” i potrzebie „zaciskania więzi”. Sam proces decyzyjny stał się tak złożony,
że coraz częściej zastępował same decyzje. Drafty, białe czy zielone księgi zostawiały nas z nowymi mądrościami i dziesiątkami nierozstrzygniętych kwestii. A gdy każda z nich urastała do rangi kolejnego kryzysu – zagrażała stabilności banków czy dostawom gazu, gdzieś w kuluarach, w górach czy drogich winnicach, zapadały decyzje. Wypadkowa gry sił, którą najczęściej wygrywały Niemcy.
Rzecz w tym, że po każdym kryzysie nadchodził kolejny jeszcze poważniejszy, bardziej uwydatniający nierozwiązane problemy i pogarszający warunki bytowe. Teoretycznie niektóre programy naprawcze – jak jeden minister finansów, jeden system obronny granic, jedna konstytucja – mogłyby wyprowadzić Europę z impasu. Ale teoretycznie to i socjalistyczne elity mogły same się zreformować. I nawet próbowały, przyjmując ustawę Wilczka, łagodząc cenzurę czy osadzając na Kremlu Gorbaczowa. Problemem są elity sparaliżowane strachem przed oddaniem władzy. Tak jak PRL-owscy towarzysze przekonani byli, że kraj spłynie krwią nienawiści, jeśli partia utraci kontrolę, tak elity unijne żyją w przekonaniu, że transferując władzę z powrotem do każdej ze stolic, obudzą demony nacjonalistycznej przeszłości. Stąd też wszystkie pomysły reform zakładają przejmowanie, a nie oddawanie władzy.
Im bardziej staje się ona iluzoryczna, tym bardziej rozpaczliwe są gesty eurokratów. Straszenie Grecji trzecim światem, a Polski czy Węgier siłowymi konsekwencjami nieprzyjęcia emigrantów. List Camerona do Tuska to niejedyna groźba rozpadu Unii. Przed nami wybory we Francji, gdzie Front Narodowy Marine Le Pen zapowiada, że w 2017 r. pójdzie w ślady Wielkiej Brytanii. Szwedzcy Demokraci rosnący w siłę, w miarę jak przybywa problemów z uchodźcami, Holenderska Partia Wolności, nie mówiąc nawet o radykalnych nastrojach w samych Niemczech. Nawet jeżeli nie wszyscy przejmą władzę w ciągu najbliższych 24 miesięcy, to oni, a nie eurokratyczne pięknoduchy, będą kształtowali myślenie o przyszłej Europie.
W swoim ultimatum Cameron proponuje unię, w której narodowe parlamenty mogą odrzucać dyrektywy, mogą wpływać na prawo imigracyjne, a euro nie stanie się jedyną obowiązującą walutą. My dopisalibyśmy do tego prawo do kształtowania własnej polityki energetycznej, klimatycznej i gwarancję, że nie obejmie nas normalizacja płac, podatków, systemów emerytalnych. Powrót do unii gospodarczej niezależnych państw to pojemne hasło i rozmaicie może się potoczyć spór o przyszłość Europy. Nowy rząd musi bardzo mądrze dobierać tu sobie sojuszników, cały czas mając w tyle głowy to, że nawet jeżeli UE przetrwa kolejne cztery lata, to z pewnością nie od niej samej będzie zależał nasz dobrobyt.
..
mogą przesądzić również o naszym miejscu w Europie na kolejne dekady (piszemy na str. 22). To mogą być o niebo ważniejsze decyzje od gorących dziś tematów obsady ministerstw czy przejmowania spółek Skarbu Państwa.
UE ze swoim przesłaniem „ever closer union”, nieustannie zacieśniającej się wspólnoty, trochę jak sowiecki socjalizm, miała wiecznie podążać tylko w jednym słusznym kierunku – jednej ponadnarodowej państwowości. Strażnikami „europeizmu” są elity, które w ramach unijnych instytucji przejęły większość kompetencji niezależnych państw. Tak długo jak temu transferowi towarzyszył wzrost dobrobytu, nikt nie zwracał uwagi na to, kto tak naprawdę podejmuje decyzje o kształcie bananów. Podobnie było nad Wisłą. Historyczny skok gospodarczy Polski po 2004 r. spowodował, że mało kto miał odwagę kwestionować zależność Warszawy od Brukseli.
Rok 2008 boleśnie obnażył jednak słabość unijnego modelu. Instytucje powołane do rozwiązywania kryzysów okazały się bezsilne. Decyzje zapadały zbyt wolno, a eurokraci nie potrafili się wyrwać ponad acquis communautaire – dogmat jednolitych praw i zasad postępowania. Kiedy część państw domagała się większej elastyczności monetarnej, inni chcieli oszczędności. Jedni pragnęli upadku zbankrutowanych banków, inni pomocy państwa. Bruksela tradycyjnie szukała kompromisu, zwołując kolejne szczyty i nadzwyczajne posiedzenia. Na koniec długich nocnych nasiadówek opinia publiczna dostawała slogany o „unijnej solidarności” i potrzebie „zaciskania więzi”. Sam proces decyzyjny stał się tak złożony,
że coraz częściej zastępował same decyzje. Drafty, białe czy zielone księgi zostawiały nas z nowymi mądrościami i dziesiątkami nierozstrzygniętych kwestii. A gdy każda z nich urastała do rangi kolejnego kryzysu – zagrażała stabilności banków czy dostawom gazu, gdzieś w kuluarach, w górach czy drogich winnicach, zapadały decyzje. Wypadkowa gry sił, którą najczęściej wygrywały Niemcy.
Rzecz w tym, że po każdym kryzysie nadchodził kolejny jeszcze poważniejszy, bardziej uwydatniający nierozwiązane problemy i pogarszający warunki bytowe. Teoretycznie niektóre programy naprawcze – jak jeden minister finansów, jeden system obronny granic, jedna konstytucja – mogłyby wyprowadzić Europę z impasu. Ale teoretycznie to i socjalistyczne elity mogły same się zreformować. I nawet próbowały, przyjmując ustawę Wilczka, łagodząc cenzurę czy osadzając na Kremlu Gorbaczowa. Problemem są elity sparaliżowane strachem przed oddaniem władzy. Tak jak PRL-owscy towarzysze przekonani byli, że kraj spłynie krwią nienawiści, jeśli partia utraci kontrolę, tak elity unijne żyją w przekonaniu, że transferując władzę z powrotem do każdej ze stolic, obudzą demony nacjonalistycznej przeszłości. Stąd też wszystkie pomysły reform zakładają przejmowanie, a nie oddawanie władzy.
Im bardziej staje się ona iluzoryczna, tym bardziej rozpaczliwe są gesty eurokratów. Straszenie Grecji trzecim światem, a Polski czy Węgier siłowymi konsekwencjami nieprzyjęcia emigrantów. List Camerona do Tuska to niejedyna groźba rozpadu Unii. Przed nami wybory we Francji, gdzie Front Narodowy Marine Le Pen zapowiada, że w 2017 r. pójdzie w ślady Wielkiej Brytanii. Szwedzcy Demokraci rosnący w siłę, w miarę jak przybywa problemów z uchodźcami, Holenderska Partia Wolności, nie mówiąc nawet o radykalnych nastrojach w samych Niemczech. Nawet jeżeli nie wszyscy przejmą władzę w ciągu najbliższych 24 miesięcy, to oni, a nie eurokratyczne pięknoduchy, będą kształtowali myślenie o przyszłej Europie.
W swoim ultimatum Cameron proponuje unię, w której narodowe parlamenty mogą odrzucać dyrektywy, mogą wpływać na prawo imigracyjne, a euro nie stanie się jedyną obowiązującą walutą. My dopisalibyśmy do tego prawo do kształtowania własnej polityki energetycznej, klimatycznej i gwarancję, że nie obejmie nas normalizacja płac, podatków, systemów emerytalnych. Powrót do unii gospodarczej niezależnych państw to pojemne hasło i rozmaicie może się potoczyć spór o przyszłość Europy. Nowy rząd musi bardzo mądrze dobierać tu sobie sojuszników, cały czas mając w tyle głowy to, że nawet jeżeli UE przetrwa kolejne cztery lata, to z pewnością nie od niej samej będzie zależał nasz dobrobyt.
..
Więcej możesz przeczytać w 47/2015 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
© ℗
Materiał chroniony prawem autorskim.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.