Prezes IPN Leon Kieres ujawnił mediom, że komisja wykluczyła "skuteczne włamanie się z zewnątrz oraz przegranie bazy w czytelni jawnej, a zwłaszcza przez tak zwany pen drive" (małe, przenośne urządzenie, na którym można zapisywać dane z komputera).
"Jednocześnie komisja uznała, że za najbardziej prawdopodobne należy uznać wyprowadzenie bazy danych z IPN przy współudziale nieustalonego pracownika Instytutu. W związku z tym podjąłem decyzję, że komisja będzie kontynuowała prace, by zbadać, czy istnieje możliwość ustalenia stopnia tego prawdopodobieństwa i wskazania winnego" - oświadczył prezes IPN.
Podkreślił, że osoba, która uczestniczyła w wyniesieniu listy, będzie poszukiwana. Prezes nie ma wątpliwości, że ktoś taki nie powinien pracować w Instytucie.
Dotychczas IPN uważał, że w Instytucie nie doszło do złamania prawa w tej sprawie.
Gdyby ktoś z IPN istotnie przekazał listę inwentarzową IPN Wildsteinowi, prokuratura mogłaby to rozważać jako przestępstwo przekroczenia uprawnień przez funkcjonariusza publicznego, za co grozi do 3 lat więzienia - tak zastępca prokuratora generalnego Kazimierz Olejnik skomentował wniosek komisji.
Od 4 lutego Prokuratura Okręgowa w Warszawie prowadzi postępowanie sprawdzające, by ustalić, czy w sprawie "listy Wildsteina" mogło dojść do naruszenia ustawy o ochronie danych osobowych lub do przekroczenia uprawnień przez pracownika IPN. Olejnik dodał, że trzecim wątkiem postępowania jest możliwość naruszenia ustawy o ochronie informacji niejawnych. "Stałoby się tak, gdyby na jawnej liście były osoby, których teczki są oznaczone jako "ściśle tajne" lub "tajne" - oświadczył.
Na liście inwentarzowej wyniesionej z Instytutu, którą rozpowszechnił Wildstein, są dziesiątki tysięcy nazwisk tajnych współpracowników i funkcjonariuszy służb specjalnych PRL oraz tych, których wytypowały one do ewentualnej współpracy (na liście są też osoby mogące być dziś pokrzywdzonymi w myśl ustawy o IPN). Listę zwaną "listą Wildsteina" nieznane osoby umieściły w internecie. IPN nie bierze za to odpowiedzialności i podkreśla, że mogą tam być dopisywane nazwiska.
Tydzień temu kolegium Instytutu uznało, że umieszczonym na "liście Wildsteina" osobom pokrzywdzonym należy udostępniać ich teczki w trybie przyspieszonym. Od kilku dni trwa wzmożony napływ wniosków w tej sprawie. Rząd przyznał we wtorek IPN 2 mln zł na zatrudnienie 40 archiwistów i stworzenie nowych stanowisk pracy, by nie doszło do paraliżu IPN.
Ostatnio "Trybuna" napisała, że na "liście Wildsteina" są nazwiska oficerów Wojskowych Służb Informacyjnych. Jednak według szefa WSI gen. Marka Dukaczewskiego, w związku z upublicznieniem "listy Wildsteina" nie ma zagrożenia dla obecnie działających oficerów WSI, a potem stwierdził, że na liście są nazwiska "dwóch czynnych oficerów WSI". Sprawę polecił wyjaśnić premier Marek Belka.
ks, pap