W poniedziałek "GW" napisała o rzekomej współpracy pracowników KGP z gangsterami napadającymi na tiry. W piątek przeprosiła policję, komendanta głównego i opinię publiczną. Wyjaśniła, że "padła ofiarą umyślnej dezinformacji, którą prawdopodobnie zaplanował szef zarządu CBŚ w Olsztynie Jan Markowski". Gazeta ujawniła też, że informacje o aferze przekazał jej komendant wojewódzki policji w Łodzi Janusz Tkaczyk.
Odpowiadając na zarzut "sprzedania" informatorów (sformułowany przez byłego wiceministra SWiA Andrzeja Brachmańskiego), Pacewicz potwierdził, że "ochrona źródeł, informatorów obowiązuje". Podkreślił jednak: "Dlaczego ujawniamy te dwa źródła - tych dwóch panów? Dlatego, że oni nie byli informatorami, tylko dezinformatorami".
"Oni w sposób świadomy bądź nieświadomy, to jest do wyjaśnienia, to znaczy w przypadku pana Markowskiego z całą pewnością w sposób świadomy, wprowadzali w błąd" - dodał.
"W związku tym, to nie jest tak, że ktoś nam coś w zaufaniu powiedział, co było, według niego, prawdą, a my w momencie, kiedy się to nie potwierdziło, ujawniamy jego nazwisko. To jest tak, że ten ktoś oszukał nas, a za naszym pośrednictwem opinię publiczną, dla jakichś celów, które dopiero trzeba wyjaśnić. W tym momencie ten ktoś przestaje być informatorem" - ocenił Pacewicz. Zaznaczył, ujawnienie nazwiska Tkaczyka odbyło się w porozumieniu z nim.
Pytany, czy nie uważa, że "Gazeta" popełniła błędy przy pracy nad tekstem o "Gangu", odpowiedział: "W oczywisty sposób popełniliśmy błąd, bo podaliśmy nieprawdziwą informację. Zostaliśmy oszukani. W tym sensie czujemy się winni i bijemy się w dziennikarskie piersi".
"Muszę powiedzieć, że tak się zastanawialiśmy, czy gdyby drugi raz taka historia była - identyczna - naprawdę myślę, że moglibyśmy się zachować tak samo, to znaczy jest dosyć trudno tutaj znaleźć jakiś konkretny błąd, który został popełniony, ponieważ tutaj była naprawdę cała inscenizacja przeprowadzona" - kontynuował.
Zapytany, jakie z tej sprawy płyną dla "Gazety" wnioski na przyszłość, odparł: "Mamy oczywistego, dziennikarskiego moralnego kaca". "Myślę, że w oczywisty sposób jest to jakaś przestroga" - zaznaczył. "Wydaje nam się, że takiej historii jeszcze nie było w ogóle w dziennikarstwie, nie tylko polskim, żeby ktoś zorganizował taką całą wielką operację po to, żeby wprowadzić w błąd +Gazetę+; oczywiście zakładam, że to nie był główny motyw" - powiedział.
Na pytanie, czy "Gazeta" opierała się tylko na jednym źródle informacji, którym był Tkaczyk, Pacewicz powiedział, że nie chce się w tej sprawie ostatecznie wypowiadać. "Nie znam bardzo dokładnie tego kawałka śledztwa" - dodał. Powiedział, by pytanie, na ile bezpośrednie były kontakty z Markowskim, skierować do autorów tekstu.
Jak powiedział, poza informacjami od Tkaczyka "były jeszcze dodatkowe +pętelki+ informacyjne - dodatkowe potwierdzenia z prokuratury, że taka sprawa jest, które prawdopodobnie były jednak wynikiem nieporozumienia". "Strasznie trudno było sobie wyobrazić, że po prostu ta historia może być nieprawdziwa" - zaznaczył.
Pytany, czy w "Gazecie" będą z tej sprawy wynikały jakieś konsekwencje personalne, odparł: "Na razie tego nie rozpatrujemy".
ss, pap