Ustawa o służbie cywilnej wymaga, by wyżsi urzędnicy państwowi (dyrektorzy wydziałów urzędów wojewódzkich czy departamentów ministerstw i ich zastępcy) byli wybierani w konkursach, w których mogą brać udział tylko urzędnicy mianowani (czyli tacy, którzy są po studiach, zdali odpowiedni egzamin, znają język obcy i mają minimum dwuletni staż pracy w urzędzie). Rygory te mają blokować nominacje z politycznego i towarzyskiego klucza. Jak tłumaczy wiceprzewodniczący klubu parlamentarnego PiS Marek Kuchciński, ustawa o służbie cywilnej w obecnym kształcie toruje drogę do kariery urzędnikom z PRL-owskim stażem pracy, bo to oni stanowią większość wśród urzędników mianowanych. - A czy tacy ludzie sprawdzają się w czasach demokracji? - pyta retorycznie Kuchciński
- Mamy około 3 tys. urzędników mianowanych - argumentuje poseł PiS Artur Górski. - Połowa zdała egzamin w ubiegłym roku, za rządów SLD! W tym czasie zostały obniżone wymagania co do znajomości języka obcego. Rząd jest teraz w bardzo trudnej sytuacji. Czy może realizować swoją politykę przez urzędników powiązanych z dzisiejszą opozycją?
Zarówno Górski, jak i Kuchciński są członkami Rady Służby Cywilnej, której zadaniem jest czuwanie nad prawidłowością konkursów na urzędnicze posady.
Przewodniczący Rady Służby Cywilnej w latach 1999-2005 Mirosław Stec nazwał propozycję PiS "powrotem do PRL-owskiego mianowania politycznego i zaprzeczeniem idei służby cywilnej". - To oczywiste, że kierują się własnym interesem politycznym, a nie troską o to, że mianowanych urzędników jest za mało - mówi. - Liczba mianowanych urzędników jest wystarczająca - około 4 tys. Ci z PRL-u są już w mniejszości.
Jeżeli PiS-owi nie uda się skłonić koalicjantów do podpisania paktu stabilizacyjnego, to będzie próbował już w lutym przeforsować w Sejmie nowelizację ustawy o służbie cywilnej, żeby ominąć przepisy konkursowe - pisze gazeta.
em, pap