"Listą Wildsteina" nazwano pochodzący z czytelni IPN jawny spis katalogowy ponad 160 tys. nazwisk funkcjonariuszy i tajnych współpracowników służb specjalnych PRL oraz osób wytypowanych do współpracy (na liście były także osoby mogące być dziś pokrzywdzonymi w myśl ustawy o IPN). W styczniu 2005 r. ujawniono, że Bronisław Wildstein (ówczesny publicysta "Rzeczpospolitej") udostępnił listę dziennikarzom. Wkrótce trafiła ona do internetu; Wildstein zaprzeczał, by to on ją tam umieścił.
Od lutego 2005 r. prokuratura prowadzi śledztwo mające ustalić, kto w IPN między listopadem 2004 r. a styczniem 2005 r. skopiował listę katalogową będącą - według prokuratury - tajemnicą służbową IPN i udostępnił ją osobie nieuprawnionej (czyli Wildsteinowi) oraz kto w Instytucie odpowiada za brak zabezpieczenia jej przed takim skopiowaniem. Za oba czyny grozi kara do trzech lat więzienia.
Choć głównym wątkiem śledztwa jest sprawdzenie prawidłowości funkcjonowania IPN, to prokuratura nie wykluczała - w zależności od swych ustaleń - możliwości pociągnięcia Wildsteina do odpowiedzialności za ewentualne złamanie ustawy o ochronie danych osobowych. Przepis karny tej ustawy przewiduje karę do 2 lat więzienia dla tego, kto przetwarza, a więc m.in. przechowuje lub udostępnia, zbiór danych osobowych bez uprawnienia.
Ostatnio prokuratura dostała opinię biegłego co do twardego dysku komputera w IPN, z którego - jak przypuszczają śledczy - przekazano listę do internetu. Prokurator zanalizował tę opinię i podjął już decyzję, którą prokuratura ma oficjalnie ogłosić - jak mówi Mazur - w przyszłym tygodniu.
Jak napisała w czwartek "Gazeta Wyborcza", prof. Janusz Cz. z Poznania pozwał IPN, domagając się 10 tys. zł odszkodowania za to, że takie dane personalne jak jego znalazły się na liście. IPN ustalił jednak, że chodzi o inną osobę o tym samym nazwisku. Według "GW", sąd orzekł, że IPN nie może być pozwany, bo nie odpowiada za działania Wildsteina. "Powód nie udowodnił, że to z winy IPN Wildstein opublikował listę" - uzasadniała sędzia. Profesor nie wykazał też, że to Instytut lub jego pracownicy odpowiadają za wyciek listy. Wyrok nie jest prawomocny.
W stołecznym sądzie toczą się jeszcze dwa podobne procesy cywilne. Jeden z nich zawieszono do czasu decyzji prokuratury. Kolejne dwa mają ruszyć w marcu i kwietniu.
Wiele osób, których imiona i nazwiska znalazły się na "liście Wildsteina", nie było pewnych, czy to o nie chodzi (były tam tylko imiona i nazwiska, bez bliższych danych), dlatego składały wnioski o dostęp do akt IPN. W kwietniu 2005 r. weszła w życie uchwalona specjalnie w tym celu tzw. mała nowelizacja ustawy o IPN. Upoważniła Instytut do wydawania zaświadczeń osobom zainteresowanym, czy to właśnie do nich odnoszą się zapisy z "listy Wildsteina". Większość z tych, która o to wystąpiła, dostała odpowiedź, że to nie ich dane są na liście.
W 2005 r. Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych (GIODO) Ewa Kulesza skierowała do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Kieresa. Według GIODO, ówczesny prezes IPN Leon Kieres naruszył ustawę o ochronie danych osobowych, bo nie zgłosił zbiorów danych IPN do rejestracji GIODO oraz niedostatecznie zabezpieczył je przed skopiowaniem.
Gdy w lutym zeszłego roku w Sejmie Kulesza powiedziała, że można stawiać IPN zarzut nieumyślnego niezabezpieczenia danych, Kieres replikował, że ustawa o IPN jest nadrzędna wobec ustawy o ochronie danych osobowych. Według niego, gdyby było tak, jak mówi Kulesza, IPN nie mógłby w ogóle działać. Kieres przeprosił wtedy w Sejmie wszystkich, którzy poczuli się dotknięci tym, że znaleźli się na "liście Wildsteina".
ks, pap