Urbański sprawdził się jako zaufany człowiek braci Kaczyńskich, z którymi związany jest od osiemnastu lat, a także jako bojownik o wolność z okresu ostatniej dekady komunizmu w Polsce. Na tym potrafił zręcznie zbudować swoją karierę. Poza kombatanckimi zasługami i kulturą osobistą, która bardzo przydawała się w reprezentowaniu braci Kaczyńskich, nie odniósł jednak większych sukcesów ani jako biznesmen, ani jako urzędnik na stanowisku wiceprezydenta Warszawy.
Ostatnio miał szansę zabłysnąć jako kancelista w biurze prezydenckim i rzecznik głowy państwa. Zamiast jednak zdobywać punkty dla swojego szefa, tych punktów go pozbawiał. Wśród gaf, którym nie potrafił zapobiec jest m.in. dopuszczenie do odznaczenia generała Jaruzelskiego Krzyżem Zesłańców Sybiru i własny awans na stopień podporucznika, z którego Urbański tłumaczył się jak mały, niewinny chłopiec. Ale największą polityczną wpadką prezydenckiego ministra był utrzymany w aroganckim tonie komentarz do wypowiedzi kardynała Stanisława Dziwisza w sprawie terminu wyborów. Prezydencki minister sam w ten sposób nałożył sobie knebel na usta i zamilkł na kilka miesięcy. Pogrzebał tym samym wielką misję, jaką mógł odegrać jako rzecznik prezydenta, osoba pilnująca dobrego wizerunku głowy państwa. Z nadziei jaką budził stał się źródłem kłopotów. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W sondażach opinii publicznej popularność Lecha Kaczyńskiegio spadła z 42 procent in plus na 49 in minus.
Dziś, do czarnej listy ministra dołączyła niejasna sytuacja jego udziału w spółce, oskarżonego o korupcję prominenta, związanego z SLD. Andrzej Urbański wie, że tym razem to nie przelewki. Oddając się do dyspozycji prezydenta zapewne oczekuje rozgrzeszenia, ale z drugiej strony mówi o sobie: jestem niewinny.
Krzysztof Grzegrzółka