Liderzy protestu z trybuny wzywali urzędującego premiera do ustąpienia ze stanowiska. Ich przemowy co chwilę przerywały gromkie owacje i okrzyki zgromadzonych. Jak na ironię, z plakatów rozlepionych na przejeżdżających przez plac Lajosa Kossutha tramwajach uśmiechał się szef rządu.
Tłum dostał się również bliżej wejścia do parlamentu, gdyż usunięto część odgradzających plac barierek. Panowała spokojna atmosfera, a organizatorzy zapewnili zebranym gorące posiłki i napoje. Uczestnicy protestu podkreślali, że przyszli na manifestację, aby poczuć się częścią społeczeństwa i nie przechodzić obojętnie obok rozgrywających się na Węgrzech wydarzeń.
"Moralne konsekwencje będą bardzo poważne. To może być koniec ery postkomunizmu w całym regionie" - powiedział obecny na placu Istvan, kalwiński pastor. "Mamy dość tych wszystkich kłamstw postkomunistów - powiedział jeden z przybyłych na plac Tomas, nauczyciel. - To nie tylko jest problem premiera, że kłamał, to problem całej władzy socjalistów. To co się stało, jest zupełnie nieprawdopodobne".
To był już czwarty dzień protestów w Budapeszcie przeciw premierowi Ferencowi Gyurcsanyowi, po tym gdy przyznał się on do świadomego okłamywania społeczeństwa w sprawie sytuacji w państwie. Demonstracjom towarzyszyły akty przemocy. Od poniedziałku wieczorem 255 osób zostało rannych,
Policja przesłuchała ponad 200 uczestników demonstracji. Burmistrz Budapesztu Gabor Demszky wycenił straty na 100 mln forintów, czyli około 1,5 mln złotych.