Zeznając jako świadek w procesie płk. Jana Lesiaka, Jarosław Kaczyński ocenił, że Lech Wałęsa ponosi odpowiedzialność za inwigilację opozycji z lat 90. Zdaniem Wałęsy te zeznania są chore, "jak chorzy są Kaczyńscy".
PAP dotarła do odtajnionych przez Sąd Okręgowy w Warszawie protokołów, dotychczasowych tajnych rozpraw sprawy Lesiaka, b. oficera SB i Urzędu Ochrony Państwa, oskarżonego w sprawie inwigilacji w latach 1991-1997 polityków opozycyjnych wobec prezydenta Wałęsy i premier Suchockiej. W udostępnionych przez sąd protokołach są m.in. zeznania pokrzywdzonych - J. Kaczyńskiego, Adama Glapińskiego, Antoniego Macierewicza, Romualda Szeremietiewa, Jana Parysa i Jana Olszewskiego.
Mówiąc o inwigilacji J.Kaczyński zeznał 2 października, że jest głęboko przekonany, iż "inspiracja, albo przynajmniej zgoda na propozycję, wyszła ze strony Lecha Wałęsy, a Mieczysław Wachowski był na pewno tym, który to popierał, być może taką propozycję przedstawił i można sądzić, że nadawał dynamikę tym działaniom, przy czym chcę podkreślić, że w materiałach potwierdzenia tego nie ma". "Jest to wynik mojej znajomości sytuacji panującej w Belwederze" - dodał premier. Nie mówił nic o Hannie Suchockiej i Janie Rokicie.
Komentując te zeznania, Wałęsa powiedział, że są one "tak chore, jak chorzy są Kaczyńscy". "Nienawiść, małość, mania prześladowcza" - podkreślił. Dodał, że z inwigilacją nie ma nic wspólnego. "Kaczyńscy byli tak malutcy, że w ogóle mnie to nie interesowało. Wyrzuciłem ich, bo zorientowałem się, że mają manię prześladowczą, że nie pracują a tylko destabilizują. Dlatego rozprawiłem się z nimi wyrzucając na pysk jednego i drugiego. I teraz opowiadają te bzdury" - dodał. "Myślałem, że lata ich wyleczyły, a okazuje, że w dalszym ciągu postępują podobnie" - podkreślił były prezydent.
Z kolei Wachowski powiedział: "Jak widać - im mniej faktów w szafie Lesiaka, tym więcej bredni w głowach Kaczyńskich. Ten dość tandetny sposób na robienie sensacji przez obu braci już się Polakom przejadł".
Sam premier powiedział w Krakowie, iż nie wiedział, że sąd odtajnił te zeznania. "Jest kwestia inspiratorów, jest kwestia wykonawców i jest kwestia tych, którzy, co prawda pewnie nie byli inspiratorami i bezpośrednio nie byli też wykonawcami, ale wiedzieli; co najmniej wiedzieli - tu mówię o tym najłagodniejszym z ich punktu wariancie - i co najmniej się zgadzali, co było bardzo poważnym nadużyciem bo mieli wtedy władzę" - powiedział premier, nie podając nazwisk. "Nie chciałbym w tej chwili tego tematu podnosić. Powinien być wyjaśniony do końca we właściwym trybie. Toczą się różne śledztwa, ja wszystko co miałem w tej sprawie do powiedzenia powiedziałem" - dodał.
Zeznając jako świadek, premier ujawnił też sądowi "próbę wręczenia łapówki w wysokości ówczesnych miliarda ośmiuset milionów starych zł w siedzibie Porozumienia Centrum na ul. Bagatela". "Przyszli do mnie dwaj mężczyźni i powiedzieli, że chcą mi dać te pieniądze z szacunku dla mnie, ale trudno mi było w takie coś uwierzyć (...), co oczywiście odrzuciłem, ale traktowałem jako próbę doprowadzenia do sytuacji, w której popełniłbym przestępstwo; podobną próbę podjęto wobec mojego brata" - zeznał premier.
J. Kaczyński dodał, że latem 1991 r. pracownik kierowanej wtedy przez niego Kancelarii Prezydenta zaproponował mu, że jeśli PC wysunie kandydaturę szefa Art-B Bogusława Bagsika na senatora, to otrzyma 40 mld ówczesnych zł na kampanię wyborczą. "Oczywiście odrzuciłem tę propozycję, ale przypuszczam, że cele jakie za tą propozycją stały, miały charakter prowokacyjny" - zeznał premier. Uważa on, choć nie na pewno, że autor propozycji był współpracownikiem UOP. "Zapytałem o to Milczanowskiego, który się wyparł, ale ja mu nie uwierzyłem" - dodał premier.
Mówiąc o sfałszowaniu swej rzekomej "lojalki" ze stanu wojennego, J.Kaczyński zeznał, że jest "głęboko przekonany", że przygotował ją zespół Lesiaka. Premier opowiadał o rozbijaniu spotkań opozycji informacjami o rzekomych bombach. Dodał, że w Elblągu znaleziono dwie ampułki, które po zmiażdżeniu miały wydzielić "niemile pachnący gaz". "Gdyby rzeczywiście do takiego zdarzenia doszło, to ze względu na ogromną ilość ludzi w sali, straszny tłok, mogłoby rzeczywiście dojść do ofiar" - dodał.
Według premiera, jesienią 1993 r. pewien mężczyzna oświadczył mu, że "tzw. zlecenie na mnie otrzymał jakiś b. funkcjonariusz SB w randze majora, bardzo - jak twierdził - niebezpieczny człowiek, że powinienem na jakiś czas wyjechać z Warszawy, aby się ratować przed tym majorem". J. Kaczyński uznał, że to próba pozbawienia go szefostwa w PC i nie wyjechał. Opisując zaś wypadek samochodowy w 1996 r., w dniu powołania AWS, J.Kaczyński zeznał, że jego powodem była to, że "spadła opona z lewego przedniego koła". Premier dodał, że jeden ze świadków na miejscu "zaczął mówić, że taki wypadek (...), tak jakby mnie ostrzegał". "Wówczas uświadomiłem sobie, że to była ta sama osoba, która w 1993 r. przychodziła do mnie z tą sugestią, abym wyjechał" - mówił J. Kaczyński.
Ujawnił, że miał informacje, których nie był w stanie sprawdzić, iż w 1993 r., przed manifestacją opozycji w rocznicę upadku rządu Olszewskiego, odbyła się narada z udziałem m.in. Wachowskiego. "Przedstawiono postulat, żeby organizatorów, gdyby osobiście uczestniczyli w demonstracjach, aresztować i że w tym celu były wystawione in blanco nakazy, i że zgodził się na to ówczesny minister sprawiedliwości Piątkowski. Ale ponieważ takie przedsięwzięcie, nawet jak na ówczesne stosunki, miało bardzo ryzykowny charakter, to wobec tego znacznie inteligentniejszy niż Piątkowski wiceminister Iwanicki uniemożliwił tę akcję" - zeznał J.Kaczyński.
Mówił także o spółce "Telegraf", w której miał krótko udziały; zrzekł się ich w styczniu 1991 r., gdy został szefem Kancelarii Prezydenta. Oświadczył, że w związku z tą spółką doszło do "wielkiej operacji medialnej, która ciągnęła się przez lata, a jej echa zdarzają się i dziś". "Nie jestem tego oczywiście pewien, jaki to był mechanizm, ale nie wykluczam, że był związany ze sprawą, która jest przedmiotem procesu" - dodał.
Premier oświadczył, że rozpowszechniano wtedy informacje, że jest on bogaty - a "ani wtedy, ani dzisiaj nie miałem żadnego majątku". "Skutek łączny był taki, że trudno mi było spokojnie przejść po ulicy bez jakiejś agresji ze strony przechodniów" - zeznał. "Wiele osób wierzyło w ten fałszywy obraz i zapisywało się do partii (chodzi o PC - PAP) w nadziei, że jest to formacja pozwalająca na szybkie dorobienie się. Mieliśmy z tym sporo kłopotów" - dodał J.Kaczyński.
Powiedział też: "Przypominam sobie o jeszcze jednej informacji, którą miał głosić pan prezydent Wałęsa: że mam skłonności homoseksualne, że wszystko to było operacją prowadzoną przez pana Lesiaka i jego grupę; natomiast nie mam informacji, kto bezpośrednio wykonywał dane zadanie".
Premier podał nazwisko (wymazane w protokole) posła z lat 1989-1991 i członka PC, ale "bez większego znaczenia w partii", który mógł być agentem UOP. Według premiera, zespół Lesiaka miał co najmniej dwóch współpracowników w mediach, a w "Kurierze Polskim" "było takich osób więcej". Lesiak oświadczył na to: "Nie mieliśmy żadnego informatora w telewizji, w prasie jednego, bez możliwości wpływania na profil pisma"
Glapiński powiedział sądowi, że "nie ma pewności ani wiedzy, że Jan Maria Rokita zarządził jakieś nielegalne akcje przeciw PC". Zwrócił uwagę, że przy tworzeniu rządu Suchockiej, dysponowała ona "fałszywą i nieoficjalną wiedzą nt. PC" - według świadka chodziło wtedy o informacje, które są podstawą procesu Lesiaka. Zdaniem Glapińskiego, być może ta "fałszywa wiedza" zaważyła na tym, że powstał "słaby rząd bez PC", co skończyło się rozwiązaniem parlamentu i zwycięstwem wyborczym SLD.
Glapiński mówił o ostrzeżeniu go w Sejmie przez oficera o wymazanym z protokołu nazwisku (prawdopodobnie członka zespołu Lesiaka), że w UOP jest grupa, która obserwuje polityków opozycji. Informacją od oficera - który miał być "oburzony tym, czym zajmują się jego koledzy" - Glapiński podzielił się z innymi politykami. Zeznał też, że nigdy nie spotykał się z b. dyrektorem FOZZ Grzegorzem Żemkiem ani Jerzym Klembą; przyznał zaś, że spotykał się z Januszem Iwanowskim-Pineiro (twierdzą oni, że dawali pieniądze z FOZZ m.in. Glapińskiemu - PAP).
Macierewicz zeznał, że "ujawnione akta dotyczące rozmów, jakie były prowadzone przed rokiem 1989, każą domniemywać, iż akcja z którą mamy do czynienia, nie była spontanicznym działaniem, jak myślałem jeszcze przed kilku laty i przed kilku miesiącami, jak się z nią zapoznawałem, lecz raczej ma charakter długofalowego przygotowywania, wykorzystania dawnej Służby Bezpieczeństwa do przejęcia struktur państwa demokratycznego, uczynienia z nich atrapy i wyeliminowania środowisk politycznych zmierzających do uzyskania przez Polskę niepodległości". Likwidator Wojskowych Służb Informacyjnych oświadczył też, że "ma wiedzę, iż oprócz działań, o których mowa w tej sprawie, prowadzonych przez cywilne służby specjalne, były również prowadzone tego samego rodzaju działania przez WSI".
Szeremietiew zeznał, że w Ruchu Dla Rzeczypospolitej była osoba przekazująca mu informacje przedstawiające w "niekorzystnym świetle" Olszewskiego, Macierewicza i J.Kaczyńskiego - jej nazwisko podał (w aktach wymazane - PAP). Dodał, że po rozłamie w RdR między nim a Olszewskim osoba ta zrezygnowała z działalności w partii. "Mogę przyjąć, że środowiska prawicowe były szczególnie ambitne, kłótliwe i w związku z tym ta współpraca nie mogła się wówczas dobrze układać. Niemniej jednak, kiedy analizowałem tę całą sytuację, jestem przekonany, że były nie tylko takie powody" - zeznał Szeremietiew. Jego zdaniem, "tego typu zdarzenia wychodziły od osób, które mogły być związane ze służbami wojskowymi".
Dodał, że miał dwa wypadki ze swym samochodem - raz miał blokadę skrzyni biegów ("Coś takiego widzę pierwszy raz" - ocenił mechanik), potem omal nie doszło do zapłonu benzyny, bo ucięto przewód odprowadzający nadmiar paliwa z silnika. Śledztwo umorzono, uznając że "przewód pękł ze starości".
Według Parysa, w latach 90. był on wielokrotnie obserwowany, a "ci, którzy to robili, nie starali się ukryć swych zamiarów". "Czasem filmowano mnie i moją żonę na ulicy podczas jazdy samochodem. Raz nawet zirytowałem się i zacząłem gonić to auto, z którego ktoś filmował, ale nie udało mi się go dogonić". Dodał, że gdy był szefem MON w rządzie Olszewskiego dostawał pogróżki - "były takie dni, kiedy BOR zmieniało trasy moich zwykłych podróży po mieście, jak również, gdy wyposażono mnie w kamizelkę kuloodporną". Gdy Parys miał wypadek samochodu - jego zdaniem przewód hamulcowy przepiłowano - policja uznała, że "pękł on ze starości". Kiedy zaś w 1995 r. włamano się do jego domu, oficer policji powiedział mu: "Ma pan wysoko postawionych wrogów i nie możemy nic zrobić sprawcom".
Parys mówił, że pewna osoba zatrudniona w UOP zarazem "była zatrudniona na etacie w gazecie +Super Express+" - podał jej nazwisko (wymazane - PAP). Według Parysa, nie była to jedyna osoba w tej redakcji związana ze służbami. Wniósł, by sąd wystąpił do "SE" o spis pracowników i przekazał go IPN, by ten "poinformował czy na tej liście są osoby powiązane ze służbami specjalnymi PRL, ponieważ można domniemywać, że skoro zespół (Lesiaka) wykorzystywał pana ..., to mógł wykorzystywać i innych".
Olszewski zeznał, że w kampanii wyborczej 1993 r. został sfałszowany - zapewne przez specsłużby - jego życiorys, który potem wydrukowało jedno z prawicowych pisemek. "Napisane było, że w rzeczywistości pochodzę z żydowskiej rodziny, co ukrywam" - dodał były premier. Ocenił, że fałszerstwo było możliwe dzięki dostępowi do "danych dotyczących ewidencji", gdyż był to życiorys autentycznego człowieka pochodzenia żydowskiego o takim samym imieniu, nazwisku i dacie urodzenia jak jego.
61-letni Lesiak - któremu grozi do 3 lat więzienia - nie przyznał się do zarzutu przekroczenia uprawnień. Zaprzeczył, by jego zespół rozpracowywał i dezintegrował partie polityczne. Twierdził, że nie miał agentów-członków tych partii. Mówił, że nie miał wpływu na "sprawy operacyjnego rozpracowania, gdzie można stosować techniki operacyjne". Lesiak skarżył się też, że w aktach procesu nie ma notatki UOP z września 1997 r., w której - jego zdaniem - po zbadaniu akt jego szafy nie stwierdzono, by "osobowe źródła informacji otrzymywały zadania dotyczące polityków i partii" oraz by w tym celu stosowano "technikę operacyjną".
pap, ab
Mówiąc o inwigilacji J.Kaczyński zeznał 2 października, że jest głęboko przekonany, iż "inspiracja, albo przynajmniej zgoda na propozycję, wyszła ze strony Lecha Wałęsy, a Mieczysław Wachowski był na pewno tym, który to popierał, być może taką propozycję przedstawił i można sądzić, że nadawał dynamikę tym działaniom, przy czym chcę podkreślić, że w materiałach potwierdzenia tego nie ma". "Jest to wynik mojej znajomości sytuacji panującej w Belwederze" - dodał premier. Nie mówił nic o Hannie Suchockiej i Janie Rokicie.
Komentując te zeznania, Wałęsa powiedział, że są one "tak chore, jak chorzy są Kaczyńscy". "Nienawiść, małość, mania prześladowcza" - podkreślił. Dodał, że z inwigilacją nie ma nic wspólnego. "Kaczyńscy byli tak malutcy, że w ogóle mnie to nie interesowało. Wyrzuciłem ich, bo zorientowałem się, że mają manię prześladowczą, że nie pracują a tylko destabilizują. Dlatego rozprawiłem się z nimi wyrzucając na pysk jednego i drugiego. I teraz opowiadają te bzdury" - dodał. "Myślałem, że lata ich wyleczyły, a okazuje, że w dalszym ciągu postępują podobnie" - podkreślił były prezydent.
Z kolei Wachowski powiedział: "Jak widać - im mniej faktów w szafie Lesiaka, tym więcej bredni w głowach Kaczyńskich. Ten dość tandetny sposób na robienie sensacji przez obu braci już się Polakom przejadł".
Sam premier powiedział w Krakowie, iż nie wiedział, że sąd odtajnił te zeznania. "Jest kwestia inspiratorów, jest kwestia wykonawców i jest kwestia tych, którzy, co prawda pewnie nie byli inspiratorami i bezpośrednio nie byli też wykonawcami, ale wiedzieli; co najmniej wiedzieli - tu mówię o tym najłagodniejszym z ich punktu wariancie - i co najmniej się zgadzali, co było bardzo poważnym nadużyciem bo mieli wtedy władzę" - powiedział premier, nie podając nazwisk. "Nie chciałbym w tej chwili tego tematu podnosić. Powinien być wyjaśniony do końca we właściwym trybie. Toczą się różne śledztwa, ja wszystko co miałem w tej sprawie do powiedzenia powiedziałem" - dodał.
Zeznając jako świadek, premier ujawnił też sądowi "próbę wręczenia łapówki w wysokości ówczesnych miliarda ośmiuset milionów starych zł w siedzibie Porozumienia Centrum na ul. Bagatela". "Przyszli do mnie dwaj mężczyźni i powiedzieli, że chcą mi dać te pieniądze z szacunku dla mnie, ale trudno mi było w takie coś uwierzyć (...), co oczywiście odrzuciłem, ale traktowałem jako próbę doprowadzenia do sytuacji, w której popełniłbym przestępstwo; podobną próbę podjęto wobec mojego brata" - zeznał premier.
J. Kaczyński dodał, że latem 1991 r. pracownik kierowanej wtedy przez niego Kancelarii Prezydenta zaproponował mu, że jeśli PC wysunie kandydaturę szefa Art-B Bogusława Bagsika na senatora, to otrzyma 40 mld ówczesnych zł na kampanię wyborczą. "Oczywiście odrzuciłem tę propozycję, ale przypuszczam, że cele jakie za tą propozycją stały, miały charakter prowokacyjny" - zeznał premier. Uważa on, choć nie na pewno, że autor propozycji był współpracownikiem UOP. "Zapytałem o to Milczanowskiego, który się wyparł, ale ja mu nie uwierzyłem" - dodał premier.
Mówiąc o sfałszowaniu swej rzekomej "lojalki" ze stanu wojennego, J.Kaczyński zeznał, że jest "głęboko przekonany", że przygotował ją zespół Lesiaka. Premier opowiadał o rozbijaniu spotkań opozycji informacjami o rzekomych bombach. Dodał, że w Elblągu znaleziono dwie ampułki, które po zmiażdżeniu miały wydzielić "niemile pachnący gaz". "Gdyby rzeczywiście do takiego zdarzenia doszło, to ze względu na ogromną ilość ludzi w sali, straszny tłok, mogłoby rzeczywiście dojść do ofiar" - dodał.
Według premiera, jesienią 1993 r. pewien mężczyzna oświadczył mu, że "tzw. zlecenie na mnie otrzymał jakiś b. funkcjonariusz SB w randze majora, bardzo - jak twierdził - niebezpieczny człowiek, że powinienem na jakiś czas wyjechać z Warszawy, aby się ratować przed tym majorem". J. Kaczyński uznał, że to próba pozbawienia go szefostwa w PC i nie wyjechał. Opisując zaś wypadek samochodowy w 1996 r., w dniu powołania AWS, J.Kaczyński zeznał, że jego powodem była to, że "spadła opona z lewego przedniego koła". Premier dodał, że jeden ze świadków na miejscu "zaczął mówić, że taki wypadek (...), tak jakby mnie ostrzegał". "Wówczas uświadomiłem sobie, że to była ta sama osoba, która w 1993 r. przychodziła do mnie z tą sugestią, abym wyjechał" - mówił J. Kaczyński.
Ujawnił, że miał informacje, których nie był w stanie sprawdzić, iż w 1993 r., przed manifestacją opozycji w rocznicę upadku rządu Olszewskiego, odbyła się narada z udziałem m.in. Wachowskiego. "Przedstawiono postulat, żeby organizatorów, gdyby osobiście uczestniczyli w demonstracjach, aresztować i że w tym celu były wystawione in blanco nakazy, i że zgodził się na to ówczesny minister sprawiedliwości Piątkowski. Ale ponieważ takie przedsięwzięcie, nawet jak na ówczesne stosunki, miało bardzo ryzykowny charakter, to wobec tego znacznie inteligentniejszy niż Piątkowski wiceminister Iwanicki uniemożliwił tę akcję" - zeznał J.Kaczyński.
Mówił także o spółce "Telegraf", w której miał krótko udziały; zrzekł się ich w styczniu 1991 r., gdy został szefem Kancelarii Prezydenta. Oświadczył, że w związku z tą spółką doszło do "wielkiej operacji medialnej, która ciągnęła się przez lata, a jej echa zdarzają się i dziś". "Nie jestem tego oczywiście pewien, jaki to był mechanizm, ale nie wykluczam, że był związany ze sprawą, która jest przedmiotem procesu" - dodał.
Premier oświadczył, że rozpowszechniano wtedy informacje, że jest on bogaty - a "ani wtedy, ani dzisiaj nie miałem żadnego majątku". "Skutek łączny był taki, że trudno mi było spokojnie przejść po ulicy bez jakiejś agresji ze strony przechodniów" - zeznał. "Wiele osób wierzyło w ten fałszywy obraz i zapisywało się do partii (chodzi o PC - PAP) w nadziei, że jest to formacja pozwalająca na szybkie dorobienie się. Mieliśmy z tym sporo kłopotów" - dodał J.Kaczyński.
Powiedział też: "Przypominam sobie o jeszcze jednej informacji, którą miał głosić pan prezydent Wałęsa: że mam skłonności homoseksualne, że wszystko to było operacją prowadzoną przez pana Lesiaka i jego grupę; natomiast nie mam informacji, kto bezpośrednio wykonywał dane zadanie".
Premier podał nazwisko (wymazane w protokole) posła z lat 1989-1991 i członka PC, ale "bez większego znaczenia w partii", który mógł być agentem UOP. Według premiera, zespół Lesiaka miał co najmniej dwóch współpracowników w mediach, a w "Kurierze Polskim" "było takich osób więcej". Lesiak oświadczył na to: "Nie mieliśmy żadnego informatora w telewizji, w prasie jednego, bez możliwości wpływania na profil pisma"
Glapiński powiedział sądowi, że "nie ma pewności ani wiedzy, że Jan Maria Rokita zarządził jakieś nielegalne akcje przeciw PC". Zwrócił uwagę, że przy tworzeniu rządu Suchockiej, dysponowała ona "fałszywą i nieoficjalną wiedzą nt. PC" - według świadka chodziło wtedy o informacje, które są podstawą procesu Lesiaka. Zdaniem Glapińskiego, być może ta "fałszywa wiedza" zaważyła na tym, że powstał "słaby rząd bez PC", co skończyło się rozwiązaniem parlamentu i zwycięstwem wyborczym SLD.
Glapiński mówił o ostrzeżeniu go w Sejmie przez oficera o wymazanym z protokołu nazwisku (prawdopodobnie członka zespołu Lesiaka), że w UOP jest grupa, która obserwuje polityków opozycji. Informacją od oficera - który miał być "oburzony tym, czym zajmują się jego koledzy" - Glapiński podzielił się z innymi politykami. Zeznał też, że nigdy nie spotykał się z b. dyrektorem FOZZ Grzegorzem Żemkiem ani Jerzym Klembą; przyznał zaś, że spotykał się z Januszem Iwanowskim-Pineiro (twierdzą oni, że dawali pieniądze z FOZZ m.in. Glapińskiemu - PAP).
Macierewicz zeznał, że "ujawnione akta dotyczące rozmów, jakie były prowadzone przed rokiem 1989, każą domniemywać, iż akcja z którą mamy do czynienia, nie była spontanicznym działaniem, jak myślałem jeszcze przed kilku laty i przed kilku miesiącami, jak się z nią zapoznawałem, lecz raczej ma charakter długofalowego przygotowywania, wykorzystania dawnej Służby Bezpieczeństwa do przejęcia struktur państwa demokratycznego, uczynienia z nich atrapy i wyeliminowania środowisk politycznych zmierzających do uzyskania przez Polskę niepodległości". Likwidator Wojskowych Służb Informacyjnych oświadczył też, że "ma wiedzę, iż oprócz działań, o których mowa w tej sprawie, prowadzonych przez cywilne służby specjalne, były również prowadzone tego samego rodzaju działania przez WSI".
Szeremietiew zeznał, że w Ruchu Dla Rzeczypospolitej była osoba przekazująca mu informacje przedstawiające w "niekorzystnym świetle" Olszewskiego, Macierewicza i J.Kaczyńskiego - jej nazwisko podał (w aktach wymazane - PAP). Dodał, że po rozłamie w RdR między nim a Olszewskim osoba ta zrezygnowała z działalności w partii. "Mogę przyjąć, że środowiska prawicowe były szczególnie ambitne, kłótliwe i w związku z tym ta współpraca nie mogła się wówczas dobrze układać. Niemniej jednak, kiedy analizowałem tę całą sytuację, jestem przekonany, że były nie tylko takie powody" - zeznał Szeremietiew. Jego zdaniem, "tego typu zdarzenia wychodziły od osób, które mogły być związane ze służbami wojskowymi".
Dodał, że miał dwa wypadki ze swym samochodem - raz miał blokadę skrzyni biegów ("Coś takiego widzę pierwszy raz" - ocenił mechanik), potem omal nie doszło do zapłonu benzyny, bo ucięto przewód odprowadzający nadmiar paliwa z silnika. Śledztwo umorzono, uznając że "przewód pękł ze starości".
Według Parysa, w latach 90. był on wielokrotnie obserwowany, a "ci, którzy to robili, nie starali się ukryć swych zamiarów". "Czasem filmowano mnie i moją żonę na ulicy podczas jazdy samochodem. Raz nawet zirytowałem się i zacząłem gonić to auto, z którego ktoś filmował, ale nie udało mi się go dogonić". Dodał, że gdy był szefem MON w rządzie Olszewskiego dostawał pogróżki - "były takie dni, kiedy BOR zmieniało trasy moich zwykłych podróży po mieście, jak również, gdy wyposażono mnie w kamizelkę kuloodporną". Gdy Parys miał wypadek samochodu - jego zdaniem przewód hamulcowy przepiłowano - policja uznała, że "pękł on ze starości". Kiedy zaś w 1995 r. włamano się do jego domu, oficer policji powiedział mu: "Ma pan wysoko postawionych wrogów i nie możemy nic zrobić sprawcom".
Parys mówił, że pewna osoba zatrudniona w UOP zarazem "była zatrudniona na etacie w gazecie +Super Express+" - podał jej nazwisko (wymazane - PAP). Według Parysa, nie była to jedyna osoba w tej redakcji związana ze służbami. Wniósł, by sąd wystąpił do "SE" o spis pracowników i przekazał go IPN, by ten "poinformował czy na tej liście są osoby powiązane ze służbami specjalnymi PRL, ponieważ można domniemywać, że skoro zespół (Lesiaka) wykorzystywał pana ..., to mógł wykorzystywać i innych".
Olszewski zeznał, że w kampanii wyborczej 1993 r. został sfałszowany - zapewne przez specsłużby - jego życiorys, który potem wydrukowało jedno z prawicowych pisemek. "Napisane było, że w rzeczywistości pochodzę z żydowskiej rodziny, co ukrywam" - dodał były premier. Ocenił, że fałszerstwo było możliwe dzięki dostępowi do "danych dotyczących ewidencji", gdyż był to życiorys autentycznego człowieka pochodzenia żydowskiego o takim samym imieniu, nazwisku i dacie urodzenia jak jego.
61-letni Lesiak - któremu grozi do 3 lat więzienia - nie przyznał się do zarzutu przekroczenia uprawnień. Zaprzeczył, by jego zespół rozpracowywał i dezintegrował partie polityczne. Twierdził, że nie miał agentów-członków tych partii. Mówił, że nie miał wpływu na "sprawy operacyjnego rozpracowania, gdzie można stosować techniki operacyjne". Lesiak skarżył się też, że w aktach procesu nie ma notatki UOP z września 1997 r., w której - jego zdaniem - po zbadaniu akt jego szafy nie stwierdzono, by "osobowe źródła informacji otrzymywały zadania dotyczące polityków i partii" oraz by w tym celu stosowano "technikę operacyjną".
pap, ab