Nocą na przygranicznych drogach trudno spotkać inne auto niż wojskową ciężarówkę, policyjny radiowóz lub terenówkę pograniczników. Niektóre miasteczka zamieniły się w wojskowe bazy, a otoczone drutem kolczastym namioty stoją nieopodal domów. O migrantach rozmawia się w sklepach, na ulicach i w knajpach. W obozowisku niedaleko Kuźnicy koczuje nawet kilka tysięcy osób. Oto, co usłyszeliśmy od mieszkańców wsi na linii stanu wyjątkowego.
Eliza, 5980 metrów od granicy
Była grupa ośmiu osób, zaszli tu najpierw na krzyżówkę, ale wrócili. Wtedy weszli na moje podwórko, a ja byłam sama w domu. Bałam się wyjść. Tylko jak ich znowu zobaczyłam, to szkoda mi się ich zrobiło. Wcześniej dwa dni, dwie noce padało. Szli zmarznięci i skuleni, w tenisóweczkach, bez plecaka, bez niczego. Chciałam im dać coś do zjedzenia, spakowałam w reklamówkę butelki z wodą, konserwy i chleb. Ale już policja po nich przyjechała.
Tamci byli zmarnowani i zmarznięci, ale ci, co teraz ich pokazują w telewizji, to młodzi, wypoczęci ludzie. Naprawdę nie wyglądają, jakby gdzieś koczowali nocami. Ci, którzy tędy szli, nie byli groźni, krzywdy by nie zrobili. Tylko nie można tak wszystkich do jednego worka wrzucać. Ktoś mówił, że w innej wsi okna powybijali. Ale ja sama tego nie widziałam, tylko słyszałam. Mnie ani do okien, ani do drzwi nie stukali.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.