Chociaż John Green ma na swoim koncie już kilka popularnych w USA powieści, to dopiero od roku świat szaleje na jego punkcie. Po ogromnym sukcesie filmu „Gwiazd naszych wina” nawet na polskim rynku, jak grzyby po deszczu pojawiły się tłumaczenia kolejnych książek tego pana. Nazwisko „Green” stało się nagle marką samą w sobie, gwarantem sukcesu i zarobionych pieniędzy.
John Green to trzydziestosiedmioletni absolwent religioznawstwa z Indianapolis. Od lat razem z bratem Hankiem prowadzi popularnego w Ameryce videobloga VlogBrothers. Nie boi się Internetu i wie, jak nawiązać kontakt z młodymi ludźmi. W swoich akcjach sam zdaje się być niczym bohaterowie, o których pisze – oryginalny, inteligentny i w klasycznym rozumieniu tego pojęcia: niepopularny. Może właśnie dlatego jest wielbiony przez rzesze fanów na całym świecie?
Zadebiutował w 2005 roku książką „Szukając Alaski”, która otrzymała między innymi prestiżową nagrodę im. Michaela L. Printza. Powieść, chociaż została okrzyknięta współczesną wersją „Buszującego w zbożu”, nie zdobyła wystarczającej popularności, aby od razu dostać zielone światło w Hollywood. Od lat projekt jej ekranizacji wisiał w studiu Paramount jako „development”. W pierwszej kolejności scenariuszem i reżyserią miał zająć się Josh Schwartz (twórca serialu „The O.C.”), jednak po sukcesie „Gwiazd naszych wina” prace nad tekstem przejął twórczy i skuteczny duet – Scott Neustadter i Michael H. Weber.
Wstrzymywanie prac nad filmem można tłumaczyć kontrowersjami, jakie od początku krążyły wokół powieści (między innymi w kilku szkołach została usunięta z listy lektur ze względu na „pornograficzną i odrażającą” treść). „Szukając Alaski” to chyba najodważniejsza książka Greena. Przepełniona alkoholem, pierwszymi seksualnymi doświadczeniami oraz rozmyślaniami o religii i filozofii w oparach papierosowego dymu przypomina odrobinę „Stowarzyszenie umarłych poetów”. Jak broni jej sam autor: „książka nie jest i nigdy nie była skierowana do dzieci w wieku szkolnym”. Skonstruowana jako powieść dla dorosłych, odnajduje wiernych czytelników w kręgu młodych, dopiero wchodzących w pełnoletność ludzi. I właśnie dla takich odbiorców Green postanowił pisać kolejne historie.
Urok Greenowskich bohaterów
Największą siłą powieści Greena są jego bohaterowie – „zwyczajne dzieciaki” – oglądające seriale, czytające książki i odrabiające lekcje. Nie są to osoby popularne, raczej te, którym bliżej do „nerdów” i wyrzutków. Mają swoje hermetyczne światy i żarty, a często są nawet wybitni w konkretnej dziedzinie (jak Colin z „19 razy Katherine” czy Pułkownik z „Szukając Alaski”). Przeważnie można ich przypisać do jednej z dwóch grup –tych, którzy próbują za wszelką cenę wpasować się w otaczającą rzeczywistości, lub tych, którzy do tej rzeczywistości nawet nie chcą należeć. Pełni są specyficznych wad, przeżywają pierwsze miłości i wspominają wcześniejsze, żałosne i nieudane doświadczenia z płcią przeciwną. Mają jednak wokół siebie wiernych przyjaciół, którzy gotowi są przyjąć prawie każde wyzwanie, nawet jeśli miałaby to być kilkudniowa wyprawa poszukiwawcza ukradzionym mamie vanem („Papierowe miasta”) czy próba odnalezienia autora ulubionej powieści w Amsterdamie („Gwiazd naszych wina”).
Greenowski schemat to również niezapomniane spotkanie z tajemniczą dziewczyną. Może być nią sąsiadka Margo („Papierowe miasta”), szalona Alaska („Szukając Alaski”) czy Lindsay Lee Wells(„19 razy Katherine”). To właśnie ona sprawi, że w lekko zagubionym bohaterze płci męskiej odezwie się pragnienie przeżycia przygody i niezgoda na rutynę pojawiającego się na horyzoncie „dorosłego” świata. Dziewczyna nie zawsze zostanie jednak sprawczynią happy endu – specjalnością twórcy są bohaterki wymykające się i chadzające własnymi drogami. Nieuchwytne, lekko efemeryczne zjawy, które odwiecznie mierzą się ze swoimi wewnętrznymi problemami.
Typowe dla Greena są również zagadki oraz prywatne dochodzenia i śledztwa. Rzucane mimochodem poszlaki („Papierowe miasta”), odszukiwanie chronologii przeszłych wydarzeń („Szukając Alaski”) czy ratowanie własnej społeczności („19 razy Katherine”) to chleb powszedni powieści tego autora. Wedle szablonu – wątek dociekania prawdy pojawi się najczęściej zaraz za połową „story” i skutecznie scementuje przyjaźń bohaterów.
Młodociane miłości
Pierwszym, trafnym i opłacalnym filmowym projektem okazała się ekranizacja najnowszej, czwartej z kolei powieści Greena „Gwiazd naszych wina”. Wydana w 2012 roku książka została przetłumaczona na 47 języków i sprzedana w ponad dziewięciu milionach egzemplarzy (dane sprzed roku). O jej sukcesie mogą świadczyć tysiące pełnych zachwytów komentarzy fanów i nabożnie przekazywanych sobie cytatów za pośrednictwem platform społecznościowych.
W tej historii (wyjątkowo) narratorką jest chora na raka Hazel. Sama nie wie, ile przyjdzie jej jeszcze przemierzać świat razem z butlą tlenową – Philipem. Jej codziennością są stare odcinki różnych talent-show i ulubiona powieść „Cios udręki” Petera van Houtena. Aż tu nagle jej prywatny spokój zostaje zakłócony przez Gusa – chłopaka, który przygodę z nowotworem przypłacił amputacją nogi. To on, do szpiku kości zauroczony dziewczyną, niechybnie zakochuje się i decyduje na oddanie jej „swojego marzenia”, jakie przysługuje mu z fundacji chorych na raka dzieci. Razem polecą do Amsterdamu, aby rozwikłać tajemnicę bohaterów książki van Houtena.
Filmowa ekranizacja „Gwiazd naszych wina” w reżyserii Josha Boone (wcześniejszego autora świetnie przyjętego „Stuck in Love”) okazała się ogromnym sukcesem – wyciskaczem łez zarówno dla młodych widzów, jak i ich rodziców. Wzruszająca historia bajecznej miłości dwójki nastolatków została potraktowana przez twórców na wyrost poważnie. Przepełniona melodramatycznymi kliszami była określana nawet jako „emocjonalny szantaż”. Nie mogliśmy przejść obojętnie wobec tragedii niewinnych, prostodusznych i na wskroś pozytywnych bohaterów, szczególnie gdy wcześniej zadziałał na nas ich „Greenowski urok”. Chociaż od pierwszych minut filmu przewidujemy, w jakim charakterze otrzymamy zakończenie, to mimo wszystko i z całego serca dobrze życzymy oglądanym na ekranie postaciom – nie są idealni, ale niczym nie zawinili i mogliby mieć przed sobą całe życie.
Wraz z filmem sukces odnieśli również odtwórcy głównych ról – Shailene Woodley (Hazel) i Ansel Elgort (Gus), wygrywając wszystkie możliwe plebiscyty popularności. Podobna sytuacja spotkała Nata Wolffa, który w „Gwiazd naszych wina” wcielił się w postać Isaaca – chorego i niewidomego przyjaciela Gusa.
Podróże do miejsc, których nie ma
Lekko ponad rok później Nat Wolff ponownie wrócił na ekran,tym razem jako Quentin Jacobsen w ekranizacji „Papierowych miast”. Jest to historia, która jeszcze bardziej wpisuje się w znany z książek Greena szablon. Quentin – porządny chłopak z ostatniej klasy liceum – pewnej nocy zostaje obudzony przez swoją przyjaciółkę z dzieciństwa, Margo Roth Spiegelman. Lekko szalona i ekscentryczna dziewczyna zabiera go na misję, aby zemścić się na swoim (już) byłym chłopaku i przyjaciółce. Nieświadomie daje Quentinowi nadzieje na spełnienie jego marzeń i wielkie uczucie, a sama następnego dnia znika, zostawiając po sobie serię wskazówek.
„Papierowe miasta” to historia optymistyczna. Nie kończy się klasycznym happy endem (praktycznie żadna powieść Greena nie kończy się happy endem...), ale ma w sobie ducha pełnego nadziei. Chociaż nie wylejemy przy niej potoku łez, to mimo wszystko nie można oprzeć się wrażeniu, że sprawy, jakich dotykają twórcy, są ważne dla pokolenia młodych. Bohaterowie to oryginalni i inteligentni dorastający ludzie, którzy toczą codzienny bój ze społecznymi przymusami i ramami. Nie obca jest im „drabinka hierarchii” w liceum, niepokoje związane z nadchodzącą dorosłością i świadomość tego, że za kilka (kilkanaście) lat czeka ich spokojne i poukładane życie w klasie średniej. W tej historii nie ma też miejsca na wielkie miłości do grobowej deski – bardziej liczą się przyjacielskie więzi i zaufanie oraz przekonanie, że nie warto czekać na wymarzony cud, kiedy można szczęśliwie żyć „tu i teraz”.
Odpowiedzialny za reżyserię filmu Jake Schreier dodał całej historii lekkości i beztroski, którą można odnaleźć w książce Greena, a której moim zdaniem brakowało w ekranizacji „Gwiazd naszych wina”. Owszem, czasami zdarza mu się uderzyć w patetyczną nutę, ale mimo wszystko zachowuje w tym wdzięk, unikając skrajnej pretensjonalności.
Teraz, tuż po premierze „Papierowych miast”, przychodzi nam czekać na kolejny produkt zespołu Green – Neustadter – Weber. Mam nadzieję, że przewidziana z premierą na 2016 rok ekranizacja „Szukając Alaski” w lekki i inteligentny sposób po raz kolejny wprowadzi nas w meandry życia młodych dorosłych. Podejrzewam, że utrzyma styl pierwszoosobowej narracji, jasnych, lekko teledyskowych ujęć i zostanie okraszona modną muzyką z pogranicza indie i rocka. W końcu skoro są odbiorcy takich produktów, to sukces już wisi w powietrzu.