50. Międzynarodowy Festiwal Filmowy zakończył się uroczystą galą, na której wręczono Kryształowe Globusy. Główna nagroda powędrowała do Diego Ongaro za film „Bob and the Trees”. To męska historia o radzeniu sobie z przeciwnościami losu. Reżyser skupia się na pojęciu męskości i roli głowy rodziny, która ma zapewnić dostatnie życie i odganiać codzienne troski. Bob (Bob Tarasuk) jest drwalem żyjącym z dala od zgiełku wielkich amerykańskich miast. Ma dorosłego syna, wraz z którym prowadzi biznes. Wspólna praca stanowi okazję do męskich rozmów, ale również daje przestrzeń do konfliktu pokoleń, ponieważ każdy z nich inaczej patrzy na rozwój rodzinnej firmy. W ten sposób Matt (Matt Gallagher) twardo stąpa po ziemi, kalkulując z biznesowym zacięciem, podczas gdy jego ojciec zdaje się być idealistą oddanym swojej pasji. Sprawy się komplikują, kiedy kolejne wycinane drzewa okazują się chore, a zwierzęta trzymane na farmie zaczynają chorować. Praca przestaje przynosić zyski.
Ongaro tworzy przejmujący obraz mężczyzny, który, otoczony przez najbliższe osoby, samotnie zmaga się z problemami. Nie jest to kwestia braku porozumienia, ale wizji jego roli w rodzinie, która polega na zapewnieniu bezpieczeństwa i środków materialnych. Reżyser zainteresowany losami drwala, przenosi prawdziwą historię Boba Tarasuka na ekran i z niekłamanym podziwem przygląda się codziennym czynnościom wypełniającym życie na prowincji. „Bob and the Trees” to subtelny obraz o miłości do natury i dojrzewaniu do proszenia o pomoc.
Aktorskie nagrody powędrowały do czeskich twórców: Aleny Mihulovej za rolę Vlasty w „Home Care” Slaveka Horaka oraz do Krystofa Hadeka za rolę Kobry w filmie Jana Prusinovskiego „The Snake Brothers”. Obojgu udało się stworzyć przejmujące portrety ludzi oderwanych od rzeczywistości, którzy przechodzą ekranową przemianę. Vlasta (Mihulova) od lat zajmuje się opieką paliatywną, z zaangażowaniem dba o swoich pacjentów. Pomimo wielu upokorzeń i nieprzyjemnych sytuacji, rozpoczyna dzień od kieliszka wódeczki i stawia czoła chorobom podopiecznych. Ciągle jest nastawiona na dawanie siebie innym, zapominając o swoich potrzebach. Wszystko się zmienia, kiedy podczas wizyty u lekarza dowiaduje się, że jest śmiertelnie chora. Reżyser skupia się na jej transformacji, poszukiwaniu swojej tożsamości i radzeniu z bezsilnością. „Home Care” to stonowany obraz z odrobiną nienachalnego humoru, który pomimo poważnej tematyki unika minorowego tonu.
Jan Prusinovsky również uderza w wesołe tony, opowiadając o nieco zwariowanej rodzinie w „The Snake Brothers”. Kobra (nagrodzony Krystof Hadek) oraz Viper (Matej Hadek) są braćmi, których różni niemal wszystko. Viper jest starszy i z niesamowitym uporem próbuje stanąć na nogi, zakładając biznes w małej mieścinie. Stara się być uczciwy, a każde niepowodzenie odsuwa w niepamięć i natychmiast próbuje wymyślić nowy plan. Z pomocą przychodzi mu dawny szkolny kolega; razem otwierają sklep odzieżowy. Kobra jest nieokiełznaną siłą, nie zwraca uwagi na normy społeczne, zatapia się w swoim świecie. Chłopak żyje z dnia na dzień, przemierza ulice z wielkimi szczypcami do przecinania drutu na plecach, biorąc wszystko, na co ma ochotę. Kradzież, narkotyki i bijatyki to jego chleb powszedni. Reżyser z ogromnym poczuciem humoru przedstawia burzliwą relację braci, portretuje przy tym czeską prowincję, na której wciąż czuć powiew minionej epoki i widać tęskne spojrzenia ku Zachodowi.
Nagroda Specjalna Jury trafiła w ręce Petera Brunnera za „Those Who Fall Have Wings”. Obraz zyskał wiele skrajnych opinii, od zachwytu przez ostrą krytykę. Mnie spodobała się powolna narracja pełna egzystencjalnych rozważań, przywodząca na myśl sposób opowiadania Terrence’a Malicka. Kat (Jana McKinnon) wraz ze swoją siostrą Pią spędzają czas u swojej babci. Nastolatka zmaga się z wątpliwościami, poszukuje odpowiedzi na pytania o sens życia, umieranie i radzenie sobie z samotnością. Z ogromną atencją przygląda się naturze i rytuałom, którym oddaje się babcia. Obie wyraźnie muszą poradzić sobie z niedawną traumą, stąd niesamowity nastrój smutku i niepokoju. Brunner tworzy kino obrazu i emocji i choć popada w skrajności, zapętla się w nadmiarze zwierzęcych symboli, to i tak wychodzi obronną ręką dzięki specyficznemu sposobowi patrzenia na rzeczywistość – z odrobiną nostalgii i tęsknoty za uśmiechem.
Odmienną formę zaproponowała również Anca Damian w „The Magic Mountain”. Reżyserka wykorzystała różne techniki prezentacji obrazu – od szkiców, przez akwarelę, do rozbudowanych animowanych sekwencji – aby opowiedzieć o losach polskiego fotografa i alpinisty, Adama Winklera. Fabułę filmu oparła o dialog mężczyzny z córką Anią, ubierając całość w barwną opowieść o śmiesznych i groźnych przygodach: wyprawach górskich i udziale w wojnie z Sowietami w Afganistanie. „The Magic Mountain” przypomina bajkę pełną barw i dźwięków, która początkowo bawi i intryguje. Polskie losy Winklera są w stanie wywołać emocjonalne zaangażowanie, czego niestety brakuje w prezentacji wojennych działań w Afganistanie. Odległy Wschód z odrębną kulturą staje się egzotycznym miejscem, z którym trudno odnaleźć jakąkolwiek więź. Nie ułatwia tego płaska narracja i potulne przytakiwanie córki na wszystkie słowa wypowiedziane przez ojca – bohatera. W obrazie Damian zabrakło polemiki czy chociażby wątpliwości co do słuszności podejmowanych decyzji przez głównego bohatera. Dlatego film jest ciekawostką formalną, która raczej nie przyciąga fabułą.
W skrócie: Konkurs Główny w dużej mierze skupił się na męskim punkcie widzenia, odsunąwszy kobiety na dalsze plany. Przyglądaliśmy się, jak chłopcy odkrywają dorosły świat, dzieci przeżywają swoje pierwsze miłości i rozczarowania. Dużą przestrzeń zajęły zmagania z samodzielnym rozwiązywaniem problemów i męskimi rolami we współczesnym świecie. Twórcy skupili się na kryzysie finansowym i stresie, który prowadzi do agresji i przemocy. Rola głowy rodziny wiąże się z odpowiedzialnością oraz narastającą presją otoczenia. W ten sposób prezentowane filmy skupiały się na codzienności i głęboko skrywanej emocjonalności. Uczuciowość i przeżywanie są domeną kobiet, a tej perspektywy było jak na lekarstwo, a jeśli już się pojawiła, to wypadała bardzo przeciętnie („Antonia”).