Biegnę ile sił w nogach, by zdobyć miejsce w drugim rzędzie – normalnie powstrzymałbym się od takiej szopki, ale na karku czuję oddech kilkudziesięciu innych osób, dla których jestem teraz nic nie znaczącą przeszkodą. Sala się momentalnie zapełnia i mimo próśb organizatorów spóźnialscy siadają na schodach – dla nich zabrakło miejsc. Aż dziwi, że wszystko to spowodowała jedna osoba, której nazwisko jest kojarzone przez nielicznych.
Shaune Harrison rozpoczął przygodę z kinem pod koniec lat 80. ubiegłego wieku. Zrywał żywcem skórę z ludzi w „Hellraiserze”, podbijał kosmos w „Piątym elemencie” i „Gwiezdnych wojnach”, był świadkiem uratowania świata w „Avengers: Czas Ultrona” i pierwszej części przygód „Kapitana Ameryki”. Harrison jest specjalistą od charakteryzacji i protetycznych efektów specjalnych. A cały tłum w tej małej sali zebrał się, żeby posłuchać o jego pracy przy wszystkich częściach „Harry’ego Pottera”. O prawdziwym tworzeniu magii.
Może się wydawać, że jego wkład w produkcję jest mały, ale na pewno pracochłonny. Jak gigantyczny pająk Aragog. Siedmiomiesięczna praca nad nim obejmowała ręczne umocowanie 35 tysięcy włosów na odnóżach i skanowanie komputerowe, na wypadek gdyby producenci zechcieli umieścić w filmie pająka wygenerowanego cyfrowo. Chociaż powinienem użyć liczby mnogiej – pająki były dwa, każdy innej wielkości. Wszystko ze względu na fakt, że aktorów grających Hagrida było dwóch, każdy innego wzrostu. Najbardziej przykre w całej historii jest to, że skorzystano jedynie z tego większego. Tak samo jak niewykorzystana została możliwość obracania go o 360 stopni i „łamania” na części – w czasie produkcji zrezygnowano ze sceny, w której Aragog zostaje wepchnięty do grobu.
Jednak dla Harrisona nie było to zaskoczenie. Jak przyznał, około 60–70% jego pracy nigdy nie zostaje wykorzystana. Spowodowane jest to przez zmiany scenariusza, zastąpienie rzeczywistych rzeźb i makijaży efektami komputerowymi czy niezliczonymi próbami z powodu niezadowolonych producentów i aktorów.
Tak było z przemianą Hermiony w hybrydę człowieka i kota. Według relacji gościa przechodząca okres dojrzewania Emma Watson była marudna i nie wyraziła zgody na zagranie w tej trudnej scenie. Trudnej, bo makijaż składał się głównie z włosów przyklejonych bezpośrednio do twarzy. Dopiero piąta próba sprawiła, że dublerka przypominała aktorkę. Zadowoliło to producentów, ale nie charakteryzatora, który był bardziej dumny z wcześniejszych testów.
Podobnie było w przypadku Szalonookiego Moody’ego. Ponad cztery miesiące na opracowanie koncepcji charakteryzatorskiej okazały się okresem za krótkim – producenci ciągle odrzucali kolejne projekty. Sytuacji nie poprawiło początkowe małe zamieszanie z wyborem oka – Rowling chciała, żeby sztuczne było prawe, jednak ze względu na warunki fizyczne aktora Brendana Gleesona trzeba było to zmienić. Okazało się, że sprawniejsze oko ma te, które chciano zasłonić. Ostatecznie kilkunastotygodniowy czas przygotowań został skrócony do ośmiu dni – w wyniku tego makijaż na początku zdjęć ciągle się odklejał. Dodatkowo Harrison uważa to za najgorszy projekt, jaki przygotował – stwierdził, że oko z opaską wygląda jak zegarek na twarzy. Przyznał, że rzadko ma swobodę twórczą – najczęściej jest po prostu rzemieślnikiem na zamówienie.
Pracując przy tak długim cyklu filmowym, jakim jest „Harry Potter”, kluczowy okazał się czas nakładania makijażu. Podczas castingów aktorzy wiedzieli, w ilu produkcjach ich postacie się pojawią. W efekcie mogli oni odmówić, gdyby codzienne przygotowania przed zdjęciami trwały zbyt długo. Największe gwiazdy dodatkowo mogły decydować o tym, jak będą wyglądać na ekranie. Tak było w przypadku Ralpha Fiennesa wcielającego się w Voldemorta. Główną obawą okazał się brak nosa – aktor obawiał się, że będzie wyglądał… głupio. Multum testów wyeliminowało różne rozwiązania, głównie opierające się na protetycznych nakładkach – powodowały one, że Fiennes wyglądał bardziej jak królik niż przywódca śmierciożerców. Problem rozwiązały efekty komputerowe wspierane przez tatuaże symulujące żyły prześwitujące przez bladą skórę i sztuczne zęby.
Trzy wymienione przykłady mogły, co najwyżej, przyprawić aktorów o dyskomfort. Gorzej miała Pam Ferris wcielająca się w ciotkę Marge w „Więźniu Azkabanu”. Podczas sceny, w której jej postać puchnie niczym balon, wykorzystano specjalnie zaprojektowany kostium. Jednak główną jego wadą było to, że napełniono go powietrzem – potrzebowano elektronicznego sprzętu do kontroli, w innym przypadku rosnące ciśnienie mogłoby zabić aktorkę. Chociaż było ku temu mało okazji, bo ze względu na jej wiek skorzystano z pomocy dziewiętnastoletniej kaskaderki. Pięciotygodniowe zdjęcia okazały się gehenną – strój uniemożliwiał chodzenie do toalety, a Ferris stwierdziła, że już nigdy nie założy protez.
Podczas dziesięcioletniej przygody z najpopularniejszym czarodziejem świata Shaune Harrison stworzył całe zastępy potworów, magicznych istot i niezwykłych postaci. Kreował świat, który kochają miliony. Z całej tej galerii niesamowitości najbardziej jest dumny z goblinów, drobnych, trochę nieprzyjaznych bankierów. Małych trybów w gigantycznej maszynie. I taka jest właśnie praca Harrisona – początkowo niezauważalna, pozornie niefundamentalna. Dzięki niemu każdy mugol jest w stanie uwierzyć w magiczny świat Harry’ego Pottera.