„Karbala” wymyka się łatwej ocenie. Można narzekać na widoczne konsekwencje niskiego budżetu (monotonne plenery i ciasne kadry, które maskują sztuczność Iraku odtworzonego na warszawskim Żeraniu), lecz z drugiej strony – ta historia się broni. Brak tu oddechu, brak przestrzeni, ale jest za to nerw potrzebny filmowi wojennemu. Owszem, bitwa o City Hall to samograj. Wydarzenia z roku 2004, kiedy to grupa polskich i bułgarskich żołnierzy przez cztery dni bez strat w ludziach odpierała ataki rebeliantów na ratusz w Karbali, mają naturalny kinowy potencjał. Na nic jednak zdałby się dobry pomysł wyjściowy, gdyby Łukaszewicz nie poradził sobie z utrzymaniem tempa akcji. W opowieści o sukcesie rodzimych sił zbrojnych udowadnia, że budowanie dramaturgii nie sprawia mu najmniejszej trudności.
Nie oznacza to, że w scenariuszu nie ma zgrzytów. Zaczyna się ciekawie – oto młodziutki żołnierz, świeżak na froncie, odmawia wykonania rozkazu, w wyniku czego ginie jego kolega. Trudno stwierdzić, czy kapitan Kalicki, który wydał polecenie, prawidłowo ocenił sytuację, jednak sanitariusz Kamil Grad musi liczyć się z odpowiedzialnością karną. Moralność chłopaka stoi po znakiem zapytania (stchórzył czy wykazał się trzeźwością umysłu?), a my otrzymujemy zabieg w kinie wojennym nietypowy, bo akcja kręci się wokół antybohatera. Wielka szkoda, że Łukaszewicz porzucił ten trop. Dalsze kroki w pierwotnie obranym kierunku mogły zaowocować istotnymi pytaniami o posłuszeństwo i wolę przetrwania; reżyser (i scenarzysta w jednej osobie) wolał postawić na opowiastkę o poszukiwaniu wewnętrznych pokładów odwagi.
W efekcie „Karbala” to produkcja zrealizowana na pół gwizdka: „przyduszona” przez ograniczoną przestrzeń (ekipa poleciała do Jordanii tylko na osiem dni zdjęciowych), z dobrą obsadą, z której można było wycisnąć więcej (szkoda Tomasza Schuchardta na postacie-klisze). W scenariuszu skrywają się zalążki ważnego kina, lecz nikną one pod warstwami czystej akcji. Akcji dobrze poprowadzonej, wciągającej, jednak… w wersji demo. Nie mam wątpliwości, że gdyby Łukaszewicz dysponował hollywoodzkim budżetem, powstałoby rasowy film wojenny.
A może amerykańskie superprodukcje nas po prostu rozpieściły? Chcemy, by wszystko było duże, szybkie, spektakularne? Koniec końców wolę sprawnie opowiedzianą, skromną historię niż nieudolne fabularnie widowisko.
Ocena: 6/10 (awansem).