Chemia
„Chemia” to film luźno nawiązujący do historii Magdaleny Prokopowicz, założycielki fundacji Rak'n'Roll. Opowiada o pogrążającym się w smutku i depresji fotografie Benku, który któregoś razu całkiem przypadkiem spotyka szaloną blondynkę Lenę. Zakochuje się w niej na zabój, spędza z nią kilka magicznych tygodni. Jednak to, co zaczęło się jak kolorowa komedia romantyczna, szybko nabierze szarych barw trudnego życia. Okazuje się bowiem, że Lena jest chora na raka piersi. Czeka ją chemioterapia i nie wiadomo, ile czasu jej zostało. Lena jednak nie chce się leczyć. Jak sama mówi, cierpienie wymaga odwagi i łatwiej jest umrzeć niż prowadzić nierówną walkę z podstępnym przeciwnikiem.
Zaskakuje forma tego filmu, zmieniająca się w miarę rozwoju akcji. Rozpoczyna się od radosnej, szalonej, rozchwianej komedii romantycznej, błyskawicznie poprowadzonej, przypominającej swego rodzaju teledysk. Odrealniony, przesadnie kolorowy, ozdobny. Żywiołowa forma odpowiada charakterowi głównej bohaterki, pewnej siebie młodej kobiety, która uwielbia robić nowe rzeczy, bo wtedy czuje, że naprawdę żyje. Ten wstęp, gdy bohaterowie poznają się, zakochują w sobie, biorą ślub, jest jak reminiscencja najlepszych wspomnień, jakie Benek ma o Lenie. Stąd pewna bajkowość, chaotyczność. Z czasem ten kolorowy, szalony świat zaczyna poważnieć, uspokajać się. Wraz z chorobą bohaterki uspokaja się montaż, uspokaja muzyka. Śladem po teledyskowym początku są tylko przedziwne objawienia członków zespołu Micromusic, którzy niewidoczni dla wszystkich bohaterów pojawiają się w miejscach akcji, śpiewając rozbrzmiewające z offu piosenki. Są jak obserwatorzy, aniołowie przyglądający się dramatowi pary bohaterów.
W tym wszystkim odrobinę dyskusyjne pozostają wstawki animacji, które co jakiś czas ukazują, co dzieje się w organizmie Leny. Ataki raka, chemioterapia, mastektomia, ciąża. Problem w tym, że sprawiają wrażenie dziecięcego rysunku, zupełnie nie pasują do tego radosnego, ale jednak nie dziecinnego filmu. Filmu, który opowiada historię wielkiej miłości, który mówi o umieraniu, godzeniu się z nieuchronnym losem, akceptowaniu nadchodzącego końca. Filmem o woli życia wbrew wszelkim przeciwnościom. Filmem świetnie zagranym przez głównych aktorów i przepięknie sfilmowanym jasnymi, rozświetlonymi zdjęciami. Ciekawy seans.
Ocena: 7/10
Obce niebo
W sobotę, finalny dzień Festiwalu Filmowego w Gdyni, widzowie mogli obejrzeć ostatnie pokazy produkcji ubiegających się o Złote Lwy. Jedną z nich było „Obce niebo” – dramat zainspirowany prawdziwą historią małżeństwa mieszkającego w Norwegii, któremu pracowniczka opieki społecznej odebrała dziecko ze względu na podejrzenia o złe traktowanie. Po bezskutecznej walce z urzędnikami rodzice zdecydowali się porwać własne dziecko rodzinie zastępczej i wrócić do Polski. Film ten inspiruje się tą sprawą, ale pisze własny scenariusz podobnej, rozgrywającej się w Szwecji historii. Jej bohaterami są nauczyciel wychowania fizycznego Marek, jego żona Basia, masażystka, oraz dziewięcioletnia Ula, która chodzi do szwedzkiej szkoły i płynnie mówi już w tym języku. Tęskni za Polską i za swoją babcią, jest smutna i denerwuje się, gdy nauczycielka nazywa ją Ursula (woli, by zwracać się do niej Ula). Takie zachowanie dziewczynki niepokoi nauczycielkę, która alarmuje opiekę społeczną. Wkrótce, w wyniku nadinterpretacji pewnej domowej sytuacji, dziecko zostaje odebrane rodzicom i przewiezione do rodziny zastępczej.
„Obce niebo” jest filmem, który bardzo stara się zachować bezstronność, przedstawić wyłącznie pewną sytuację, rosnący problem. W dużej mierze się to udaje: z jednej strony ukazane są starania rodziców, by odzyskać córkę, z drugiej widzimy działania urzędników oraz rodziców zastępczych, do których trafia Ula. Właściwie tylko postać urzędniczki zdaje się być (szczególnie pod koniec seansu) trochę przesadnie demonizowana. Przez większą część seansu udaje się uniknąć uproszczeń typu „biedni Polacy, źli Szwedzi”. Nie zmienia to faktu, że postępowanie urzędników może być dla polskiego widza niezrozumiałe, absurdalne. Ci postępują zgodnie z procedurami, bez zastanowienia stosują się do regulaminów, odpowiednich wytycznych. Zasłaniają się dobrem dziecka, lecz do sprawy podchodzą bezrefleksyjnie. Gdy machina „chroniąca” dziecko zostaje wprawiona w ruch, nic nie jest w stanie jej zatrzymać. I choć troska o dobro dziecka jest jak najbardziej godna pochwały, tak sytuacja, w której biologiczni rodzice są traktowani wyłącznie jako opiekunowie, jest co najmniej niepokojąca. Niepokojący jest również portret Szwedów, ludzi wyciszonych, mających problem z okazywaniem emocji, bojących się wszelkich odchyleń, jakkolwiek niewielkie by one były. Podejrzany jest smutek, szokująca bywa nadmierna emocjonalność.
W role rodziców walczących o odzyskanie Uli wcielili się Bartłomiej Topa oraz Agnieszka Grochowska. I o ile występ Topy można zaliczyć do bardzo udanego, bo jest on zupełnie odmienny od ról aktora w innych produkcjach, również prezentowanych na tegorocznym Festiwalu w Gdyni („Karbala”, „Letnie przesilenie”), tak kreacja Agnieszki Grochowskiej wpisuje się w jej typowy styl gry. Dziwi fakt, że to właśnie ją jury Festiwalu wyróżniło nagrodą za najlepszą rolę kobiecą. Impreza obfitowała w fantastyczne kobiece kreacje aktorskie, przez co wybór ten jest jeszcze bardziej zaskakujący, zwłaszcza jeśli porównamy bardzo zwyczajną rolę Grochowskiej do perfekcyjnych występów Mai Ostaszewskiej w „Body/Ciało”, Katarzyny Figury i Krystyny Jandy w „Paniach Dulskich”, Kingi Preis w „Córkach dancingu”, Agaty Kuleszy w „Moich córkach krowach” i przede wszystkim Małgorzaty Zajączkowskiej w „Nocy Walpurgii”. Trudno zrozumieć, czym kierowało się jury, dokonując takiego wyboru. Choć Grochowska jest bardzo utalentowaną aktorką, w tym roku jej kreacja z całą pewnością nie była najlepsza.
Ocena: 6/10