Anioły rewolucji
Lata 30. ubiegłego wieku. Związek Radziecki. Awangardowa grupa teatralna, pięć młodych osób, jedzie na Syberię (dokładniej rzecz biorąc, przez połowę filmu wybiera się w tamte strony), by przekonać lokalną ludność do komunizmu. Pragną przedstawić osiągnięcia ZSRR, opowiedzieć o towarzyszu Leninie, ogłosić, że odwiedzone ziemie przynależą do Związku. Na miejscu natrafiają na osadę, której członkowie zajmują się utrzymaniem stada reniferów. Wierzą oni w istnienie przyjmującej postać kota bogini, mieszkającej na położonej niedaleko wyspie. Mieszkańcy świetnie radzą sobie we własnym otoczeniu i choć przyjmują gości z otwartymi ramionami, nie zamierzają zmieniać swoich tradycji.
Choć powyższy opis brzmi bardzo konkretnie, fabuła tego filmu jest niezwykle pretekstowa. Szczególnie na początku, jeszcze przed dotarciem grupy wysłanników na Syberię, obraz ten zdaje się być kolażem niepołączonych ze sobą, przedziwnych scen, udziwnionych do granic przesady sytuacji, wariacji wyjętych jakby z innej epoki, z innego obrazu. Później całość zaczyna dążyć w jakimś kierunku, choć i tak, nadal, więcej bywa tu pojedynczych momentów niż tradycyjnej fabuły. Brakuje głównego bohatera, brakuje konkretnej akcji, całość sprawia wrażenie improwizacji, teatralnego występu. I prawdę powiedziawszy dość trudno ogląda się taki filmowy eksperyment, dwugodzinny wysyp scen, który dodatkowo charakteryzuje się na początku zaburzoną chronologią (skaczemy w czasie pomiędzy rokiem 1908 a 1934) oraz częstą zmianą miejsc i osób przedstawianych.
Całość doprowadzona zostaje do absurdu. Przyjmuje formę wygłupu, parodii wyśmiewającej rzeczywistość. Przedstawia świat w krzywym zwierciadle deformującym ludzi i otoczenie. Kompozycja kadru, umieszczająca z reguły jakiś humorystyczny akcent na brzegach ekranu, powoduje, że film ten jest całkiem zabawny, choć poczucie humoru ma dość specyficzne. Niestety jednak im więcej w tym obrazie awangardy, tym mniej właściwej opowieści, im więcej eksperymentalnego podejścia, tym mniej prawdziwych emocji. Przez co seans, choć jest ciekawym zjawiskiem, do udanych nie należy. A po jego zakończeniu w głowie kołacze się pytanie, ile to dobrych filmów można byłoby w tym samym czasie obejrzeć w zamian.
Ocena: 4/10
Czytaj też:
All About Freedom Festival: „Scena ciszy”, „Imigranci”
Nawet góry przeminą
Drugim filmem zaprezentowanym na festiwalu tego dnia był chiński dramat „Nawet góry przeminą”. Jego reżyserem jest Zhangke Jia, który był gościem siódmej edycji All About Freedom Festival, przedstawiając wtedy swój poprzedni obraz, „Dotyk grzechu”. Ponieważ festiwal zbliża się już ku końcowi, do zaprezentowania zostały już tylko trzy filmy (w tym dwa dokumenty i jedna fabuła), można śmiało powiedzieć, że „Nawet góry przeminą” są obok „Louder Than Bombs” Joachima Triera najciekawszym filmem fabularnym zaprezentowanym podczas dziewiątej edycji AAFF. Ten chiński obraz zaskakuje przede wszystkim uniwersalnością. Choć jego akcja rozgrywa się w Chinach, choć rozciągnięta jest bardzo w czasie, to tematy, jakie porusza, są zaskakująco bliskie.
„Nawet góry przeminą” rozpoczyna się w roku 1999, skupiając się na trzech postaciach. Są nimi Tao – młoda, wiecznie uśmiechnięta dziewczyna, której tata prowadzi sklep z elektroniką; Liangzi – jej najlepszy przyjaciel, który jest jej tak bliski, że są brani za parę; a także Jinsheng, bogaty przedsiębiorca, który pracuje w przemyśle górniczym. Ta trójka tworzy trójkąt miłosny, który dość szybko będzie musiał znaleźć rozwiązanie i wyeliminować jeden „bok”. Ale to dopiero początek, gdyż opowieść, jaką prowadzi reżyser, wybiega daleko w czasie. Jest rozpięta pomiędzy przeszłością (rok 1999), teraźniejszością (ukazującą wydarzenia piętnaście lat później) oraz przyszłością rozgrywającą się kolejne dziesięć lat później. To opowieść rozdzielona tytułem pojawiającym się z zaskoczenia mniej więcej w połowie seansu, pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością. Te odmienne płaszczyzny czasowe łączą się poprzez osoby bohaterów, ale i dwie piosenki, które towarzyszą im w życiu – „Go West” Pet Shop Boys oraz „Take Care” Sally Yeh.
Z pozoru film ten wydaje się być zwyczajny. Opowiada zwykłą historię, w sumie niczym szczególnym się nie wyróżniając (przede wszystkim przeszłość zdaje się być bardzo zwyczajna). I choć faktycznie wydarzenia nie zaskakują, to bardziej chodzi tu o ludzi i relacje ich łączące niż o same zdarzenia. To, co ich spotyka, to niby nic nowego, ale przecież i życie nie jest wcale nowe, odkrywcze. To zbiór tych samych powtórzeń, tych samych historii, które tylko dla ich bohaterów zdają się być wyjątkowe, niepowtarzalne. Zhangke Jia mówi o globalizacji, problemach tożsamości, różnych motywacjach działań ludzkich i najbardziej bezpośrednio ze wszystkich dotychczasowych filmów AAFF o wolności. Opowiada również o relacjach międzyludzkich. Udaje mu się uchwycić niezwykłość więzi, jakie tworzą się poprzez przyjaźń, miłość rodzicielską, miłość do najbliższych. Chwile, gdy obce, samotne sobie osoby łączy coś wspólnego – przyjaźń, ból, rozpacz, miłość, tęsknota. Świetny, wzruszający, poruszający film.
Ocena: 8/10
Czytaj też:
All About Freedom Festival: „Perłowy guzik”