Całość zaczyna się świetną (jedną z najlepszych w historii serii) sceną rozgrywającą się w Meksyku. Nakręcony w jednym ujęciu fragment . Kierujący się poleceniem dawnego przyjaciela Bond chce zabić planującego zamach terrorystę. Tuż przed wykonaniem zadania w jego posiadanie trafia tajemnicza obrączka, dzięki czemu 007 trafia na trop tajnej organizacji przestępczej.
W „Spectre” twórcy rozwijają problemy zasygnalizowane w „Skyfall”: wiek Bonda oraz kwestię tego, czy aby nie jest on przeżytkiem w coraz bardziej nowoczesnym świecie. Wyznawcą tej teorii jest Max, kryptonim „C”, przyszły szef organizacji, która na swoich serwerach będzie mieć dostęp do danych dziewięciu agencji wywiadowczych. A tym samym obejmie pełną kontrolę nad ludzkością. Bond znajdzie obrońcę w M, który stara się uświadomić szefostwu, że drony i podsłuchy nie załatwią wszystkich problemów. Konflikt między nimi to kolejne odwołanie do „Batmanów” Christophera Nolana (o związkach „Skyfall” i „Spectre” z jego filmami można by napisać osobny tekst). W „Mrocznym Rycerzu” też poruszono kwestię podsłuchiwania obywateli w szczytnym celu zapewnienia im bezpieczeństwa. Konkluzja była taka sama – to bardzo zły pomysł. Do tego zbyt wielka odpowiedzialność dla jednej osoby.
Ze starością Jamesa Bonda dobrze koresponduje wiek Daniela Craiga, który już ładnych kilka razy zarzekał się, że więcej w tej roli nie wystąpi. Widać, że aktor, jak zawsze świetny jako 007, czasem sam się dziwi, że nadal ma zdrowie, by występować w takim filmie. Jest jednak na tyle inteligentny, że potrafi włączyć własne rozterki do psychiki swojego bohatera. Ten też sprawia wrażenie, jakby był bardziej niż dumny z tego, że kolejny raz udowodnił sobie, iż jeszcze potrafi skopać kilka tyłków. Szkoda jednak, że właściwie tylko Craig ciągnie aktorsko cały film. Waltz ponownie został obsadzony w roli, którą doskonale zna, więc gra na autopilocie, co widać tym bardziej, że jego postaci poświęcono dość mało czasu. To zaś sprawia, że w ogólnym rozrachunku rozczarowuje. Lea Seydoux jest nijaka i wątpię, by ktokolwiek, kto pamięta Vesper z „Casino Royale” był w stanie uwierzyć, że Bond się zakochuje w jej Madeline Swann. Na drugim planie dają radę jeszcze Ben Whishaw i Ralph Fiennes, ale to trochę za mało.
„Spectre” jest najdłuższym Bondem w historii. Dzięki temu twórcom udało się znaleźć czas na połączenie wszystkich wcześniejszych części z Craigiem w całość – zrobiono to sprawnie, chociaż niezbyt odkrywczo. Jest też masa nawiązań do wcześniejszych odcinków – na przykład do świetnej sceny walki w pociągu z „Pozdrowień z Rosji” – oraz kolejne próby odświeżenia serii. Te ostatnie są znacznie skromniejsze niż w „Skyfall”; w „Spectre” wraca utarty fabularny schemat, lecz jest też kilka elementów, które są co najmniej nietypowe, jeśli nie rewolucyjne (z zakończeniem na czele) dla serii filmów o Agencie Jej Królewskiej Mości.
Scenariusz „Spectre” mistrzostwem świata na pewno nie jest – znajdzie się na przykład kilka dialogów, na które lepiej spuścić zasłonę milczenia. Mimo tego historia toczy się płynnie (z kilkoma małymi zgrzytami), jest sprawnie i emocjonująco opowiadana. Samowi Mendesowi udaje się połączyć i odpowiednio wyważyć proporcje między powagą, humorem oraz ironią. Do tego po raz kolejny film o Bondzie ma fantastyczne zdjęcia budujące klimat poszczególnych lokacji.
Daniel Craig prawdopodobnie żegna się z rolą najsłynniejszego agenta świata w sposób godny. Nie wymagajmy od niego niemożliwego – to osiągnąć potrafi tylko jego bohater.
Ocena: 7,5/10
JĘDRZEJ DUDKIEWICZ