„Steve Jobs” to oczekiwana przez miliony ludzi na całym świecie biografia jednej z najbardziej kluczowych postaci rewolucji cyfrowej, twórcy prestiżowej marki Apple. Zapominalskim przypominamy, iż to już drugie filmowe podejście do biografii Jobsa. W 2013 roku Joshua Michael Stern wyreżyserował obraz „Jobs”, w którym w tytułowej roli obsadził Ashtona Kutchera. Film zebrał kiepskie recenzje, krytycy zarzucili Sternowi, iż po macoszemu potraktował temat i w efekcie bardziej skupił się na historii Apple niż na samym Jobsie. Drugiej próby sfilmowania fascynującej historii „wizjonera świata” podjął się ten, który przez wielu określany jest mianem „wizjonera filmu”, wielokrotnie nagradzany i reżyserujący obrazy o zróżnicowanej tematyce Danny Boyle.
Na pierwszym miejscu rankingu znalazł się oczywiście „Trainspotting” (1996), który okazał się przepustką do wielkiej kariery nie tylko Boyle’a, ale również wcielającego się w pierwszoplanową rolę Ewana McGregora. Film ukazuje środowisko szkockich narkomanów. Główny bohater, Mark Renton (McGregor), to ćpun, który pewnego dnia postanawia zerwać z nałogiem. Niestety, po powrocie z odwyku starzy znajomi nie pozwalają mu o sobie zapomnieć i starają się zrobić wszystko, aby z powrotem ściągnąć go na złą stronę. „Trainspotting” to dla widzów prawdziwa jazda bez trzymanki. Ten genialnie zmontowany i szalenie lekki w swym przekazie komediodramat zapisał się w historii kina już na zawsze, a oglądanie go kolejny raz z rzędu sprawia taką samą frajdę. Niektóre ze scen (np. „nurkowanie w klozecie") i dialogów („Choose your future. Choose life.”) nie bez przyczyny zalicza się do kultowych – film został obsypany deszczem nominacji do najważniejszych nagród filmowych, w tym również do Oscara w kategorii Najlepszy scenariusz adaptowany. Warto dodać, iż nawet ci, którzy oskarżają reżysera o gloryfikację narkotyków czy zbyt luźne podejście do tematu narkomanii, nie potrafią krytykować filmu pod względem walorów artystycznych. Cóż, nie każdy potrafi portretować patologię z takim kunsztem jak Boyle.
Tuż za „Trainspottingiem” plasuje się nagrodzony aż ośmioma Oscarami najlepszy film 2008 roku, „Slumdog. Milioner z ulicy” (poza Oscarem Boyle został uhonorowany także m.in. Złotym Globem, nagrodą BAFTA oraz Critics’ Choice). „Slumdog” to film, w przypadku którego liczby mówią same za siebie. Przy budżecie równym 15 mln dolarów obraz zarobił na całym świecie… dwadzieścia pięć razy więcej, czyli ok. 376 mln dolarów. Historia Jamala Malika (Dev Patel), osiemnastoletniego mieszkańca bombajskich slumsów, który wystartował w teleturnieju „Milionerzy”, poruszyła miliony ludzi na całym świecie. Boyle w charakterystyczny dla siebie sposób miesza tu komedię z dramatem, łączy Hollywood z Bollywood. Bo choć obrzydzają i szokują nas pocztówki ukazujące indyjską nędzę, równie mocno chłoniemy egzotyczny aromat curry i kardamonu. Za pomocą „Slumdoga” reżyser zdołał też przełamać stereotyp mówiący o tym, iż tylko udział prawdziwych gwiazd wielkiego formatu może zagwarantować wyprodukowanie hitu, który przyciągnie do kina miliony widzów. Film okazuje się być równie dobrze zrealizowany pod względem technicznym, tocząca się dwutorowo narracja wciąga, a wręcz nie pozwala oderwać oczu od ekranu. To się nazywa mieć nosa, po prostu.
Kolejny na liście jest sześciokrotnie nominowany do Oscara film jednego aktora, „127 godzin” (2010). To ekranizacja książki Arona Ralstona, opowieść o dramacie młodego alpinisty (genialny James Franco), który podczas górskiej wędrówki zostaje uwięziony w rozpadlinie skalnej w osamotnionych górach Utah i który jest zmuszony do desperackiej walki o przetrwanie. Podczas ponad 90-minutowego seansu widzowie będą zmagać się z kolejnymi problemami Arona, a po wyjściu z kina bez wątpienia będą mieć wrażenie, jakby właśnie opuścili wesołe miasteczko. Tak, „127 godzin” to prawdziwy emocjonalny rollercoaster. I nie chodzi tu wcale o kontrowersyjne sceny autoamputacji ręki czy próby rozważania, kiedy należy zacząć pić własny mocz, aby się nie odwodnić, ale o nowatorskie podejście Boyle’a do ukazania psychologii człowieka przez pryzmat tragicznego wydarzenia. Wbrew pozorom film nie jest tylko historią tragicznego wypadku, ale podróżą w głąb ludzkiej świadomości, w tym w jej najbardziej niedostępne zakamarki. Franco w fenomenalny sposób stopniuje napięcie i tym samym udowadnia, że nie potrzebuje na planie nikogo innego, aby zainteresować widza. Boyle natomiast uśmiecha się zza ekranu i między wierszami szepcze, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa…
Na przedostatnim miejscu rankingu znalazł się kolejny tytuł z liczbą w tytule, „28 dni później” (2002), w którym Boyle prezentuje widzom swoją własną wizję apokaliptycznego świata. Na skutek uwolnienia się śmiercionośnego wirusa zamieniającego zainfekowanych w żądnych krwi zombie dochodzi do wyludnienia Wielkiej Brytanii. Jim (Cillian Murphy), który właśnie obudził się w szpitalu ze śpiączki, na próżno przemierza ulice swego miasta w poszukiwaniu bliskich. Kiedy w końcu udaje mu się znaleźć innych, którzy przeżyli, przyjdzie mu stoczyć prawdziwą walkę z krwiożerczymi zombie, a także… z innymi zdrowymi ludźmi. Jakże znamienne jest to, iż wirusowi nadano nazwę „Furia”. Boyle nie skupia się w swym filmie wyłącznie na ukazaniu hektolitrów krwi i maksymalnym przerażeniu widza. Wciela się on tutaj zza kamery w rolę reżysera-badacza, który nie tylko przedstawia historię uwolnienia niebezpiecznego wirusa z laboratorium, ale przede wszystkim stara się odpowiedzieć na pytanie, kto w tej opowieści jest bardziej przerażający: zarażeni zombie czy zdrowi ludzie. Po trzymającym w napięciu finale każdy z widzów wspomni słynne powiedzenie, iż to „ludzie ludziom zgotowali ten los”. To wręcz nieprawdopodobne, jak bardzo wciąż świeży i aktualny w swej metaforze jest ten obraz.
Ostatnie miejsce rankingu należy do jednego z pierwszych filmów reżysera – „Płytkiego grobu” (1994). To kolejna hybryda gatunków, dla jednych czarna komedia, dla drugich dramat psychologiczny, a jeszcze dla innych trzymający w napięciu thriller. Film przedstawia historię trójki przyjaciół (McGregor, Eccleston, Fox), których poznajemy w momencie poszukiwania przez nich czwartego lokatora do mieszkania. Wyłoniony w castingu mężczyzna umiera, zostawiając walizkę pełną pieniędzy i sprowadzając tym samym na nich całą masę kłopotów. „Płytki grób” to intrygująca i wciągająca opowieść o ewolucji przyjaźni, która z powodu zielonych banknotów zostaje wystawiona na ciężką próbę. Boyle w interesujący sposób posuwa akcję do przodu, żonglując relacjami bohaterów i wprawiając tym samym widza w coraz większą konsternację. Niepokojąca muzyka, charyzmatyczni bohaterowie i błyskotliwe dialogi (porównywalne do tych z filmów Guya Ritchiego) sprawiają, że sami mimowolnie wplątujemy się w tę intrygę. Ciekawe, czy reżyserując „Płytki grób”, przeszło Boyle’owi chociaż przez myśl, że zajdzie tak daleko…
Danny Boyle to bez wątpienia jeden z najbardziej utalentowanych i wszechstronnych reżyserów XXI wieku. Pytanie, czy wchodzący właśnie do kin „Steve Jobs” zapisze się w historii kina tak jak wyżej wymienione tytuły. Niezależnie od odpowiedzi, z pewnością warto wybrać się do kina i zapoznać z Boyle’owską wersją biografii twórcy Apple.