Ostatnimi laty Berlin zdaje się pretendować do miana filmowej stolicy Europy. Barwne, wielokulturowe miasto hipsterów, modnych kawiarni i klubów jest znakomitą scenerią dla eksperymentów w rodzaju dokumentalnego „Fuck for Forest”. Ta wielkomiejska dżungla przyciąga filmowców (takich jak Przemysław Wojcieszek, który niedawno zrealizował tam teledyskowo-transowe „Jak całkowicie zniknąć”), ale nie tylko.
Do stolicy Niemiec nadciągają także rzesze młodych, zwłaszcza studentów z całego świata. Do tej grupy należy tytułowa bohaterka dramatu Sebastiana Schippera, Hiszpanka o imieniu Victoria (Laia Costa). Miasto jest dla niej placem zabaw. Pewnej nocy staje się jednak ciemnym lasem, w którym dziewczyna, niczym Czerwony Kapturek, przeżywa straszną, inicjacyjną przygodę. Po wyjściu z klubu daje się namówić „prawdziwym Berlińczykom” na nocny spacer po mieście. Ma zobaczyć miejsca nieznane turystom. Sonne (Frederick Lau), Boxer (Franz Rogowski), Blinker (Burak Yigit) oraz kompletnie pijany solenizant Fuss (Max Mauff) zabierają dziewczynę w podróż, z której wróci odmieniona. Do takiej króliczej nory nie chciałaby trafić żadna porządna Alicja, a na pewno nie taka, której nie uśmiecha się rabowanie banku. W ciągu kilku godzin Victoria zdąży się zakochać, by chwilę później stracić resztkę młodzieńczych złudzeń.
Film w przedziwnie trafiony sposób łączy baśniową, sentymentalną emocjonalność z paradokumentalną surowością drugiej części opowieści. To forma jest największą siłą „Victorii”. Cały, ponad dwugodzinny film został nakręcony w jednym ujęciu, a takich eksperymentów – wspomnę tu jeszcze „Rosyjską arkę” Aleksandra Sokurowa – historia kina nie zna zbyt wiele. Ostatnio, na niemieckim podwórku, podobną, choć prostszą drogę wybrał Dietrich Brüggemann przy „Drodze krzyżowej”, zrealizowanej w czternastu ujęciach. Twórcom „Victorii” należą się brawa za odwagę oraz determinację, niewątpliwie niezbędną przy każdym dublu. To prawdziwy popis umiejętności autora zdjęć, Sturli Brandtha Grovlena, nagrodzonego Srebrnym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie.
Forma sprawiła, że opowieść trzyma w napięciu, nie puszczając aż do ostatniego, czyli pierwszego cięcia. Film, siłą rzeczy, jest wyjątkowo spójny – zarówno fabularnie, jak i stylistycznie. Pomimo jedności czasu, miejsca i akcji nie ma jednak mowy o teatralności, która rzadko sprawdza się na wielkim ekranie.
Jest to zasługa odtwórców głównych ról, którzy znakomicie radzą sobie ze swoim zadaniem, czyli kontrolowaną improwizacją (scenariusz miał zaledwie kilkanaście stron!). Aktorzy, zwłaszcza Laia Costa oraz Frederick Lau, tkwią głęboko w swoich rolach i w przekonujący sposób odgrywają cały wachlarz skrajnych emocji: od euforii po przerażenie. Zachwycają zwłaszcza w najbardziej wymagającym fragmencie obrazu (bo trudno w jednoujęciowym filmie mówić o scenach), czyli ucieczce po napadzie na bank. Choć postaci są właściwie ledwie nakreślone, młoda obsada daje im wiarygodność i głębię; znakomicie odgrywa strach i nieporadność przypadkowych osób, które znalazły się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie.
Ten typ realizacji ma jednak swoje wady. Improwizowane dialogi wywołują uśmiech nie do końca wtedy, kiedy powinny, przez co czasami wytrącają widza z seansowego transu. Irytację wzbudza również chaotyczne zachowanie bohaterów, którzy żyją do utraty tchu, nie zadając pytań. Także efektowna, instagramowa estetyka początku filmu może zrazić starszych odbiorców.
Młodsi powinni jednak docenić tempo opowieści, piękną, wysuwającą się na pierwszy plan formę oraz magnetyczną aurę Lai Costy. Aż dziw, że film, który przemawia językiem dwudziestolatków, został zrealizowany przez kogoś, komu – zgodnie z „Buszującym w zbożu” – młodzi nie powinni ufać. Przez mężczyznę grubo po dwudziestce.
Ocena: 7/10
Mateusz Guzik