Kiedy w 2012 roku Michel Hazanavicius odbierał Oscara za „Artystę” (2011), wśród widzów pojawiły się głosy, jakoby Akademia hołdowała już nie tylko politycznej poprawności, lecz także filmowemu regresowi. W XXI wieku świadoma rezygnacja z dźwięku – jednego z wiodących przecież narzędzi narracji – postrzegana jest jako sentymentalny rzut oka wstecz lub, w najlepszym razie, próba odarcia medium z „niepotrzebnego” naddatku. Czy współczesne kino nieme ma zatem jakikolwiek sens?
George Valentin odkłada szklankę i nie może uwierzyć własnym uszom – szklanka wydała dźwięk! Zafascynowany, choć nieco wystraszony, przewraca kolejne przedmioty, które z łoskotem uderzają o blat sekretarzyka. Kiedy jednak aktor próbuje głośno wyrazić swoje zdziwienie, następuje głucha cisza. Otwiera usta, lecz nie może wydobyć z siebie głosu. Po chwili, przerażony, budzi się ze snu.
Jak udowadnia scena z filmu Hazanaviciusa, bagaż niemal dziewięćdziesięciu lat historii kina dźwiękowego i świadomość narracyjnej ewolucji może stać się tematem samym w sobie. W takim przypadku brak dźwięku, będąc konkretnym odautorskim zabiegiem, urasta do rangi symbolu, stając się osią ideowego konfliktu. Pozorny ubytek jest więc w rzeczywistości naddatkiem determinującym formę.
W przypadku „Artysty” bariera dźwięku staje nie tylko na przeszkodzie postępu i zawodowej samorealizacji, ale także na drodze miłości. „Nic nie powiem!” – krzyczy niemo w pierwszej scenie George Valentin. Kiedy zacietrzewienie i zacięta stagnacja doprowadzają go w końcu na skraj własnej legendy, z pomocą i opieką przychodzi Peppy Miller, aktorka wypromowana przez samego Valentino, obecnie święcąca tryumfy w filmie dźwiękowym. Reżyser, składając hołd tradycji, przypomina jednocześnie o wzajemnej posłudze dźwięku i obrazu. Wszak Peppy nie zostałaby gwiazdą, gdyby nie Valentin, on natomiast nie przeżyłby, gdyby nie Peppy. Fabuła „Artysty”, nieprzypadkowo pełna klisz, broni się twórczym autotematyzmem i ujmującą prostotą. Historia Hollywood – fabryki snów i herosów – opowiedziana zostaje swoim własnym językiem, a zarzucany jej banał okazuje się być kolejnym środkiem do celu.
W równie ciekawy sposób formułę filmu niemego wykorzystał argentyński reżyser Estaban Sapir w swojej „Antenie” (2007). Odwołując się, cytując i przetwarzając dzieła niemieckiego ekspresjonizmu, Sapir kreuje wizję totalitarnego miasta-molocha rządzonego przez samozwańczego władcę – Pana TV. Podstępnie odebrał on głos mieszkańcom i przejął kontrolę nad każdym wypowiadanym słowem. W tym przypominającym surrealistyczną baśń filmie głos pełni rolę symbolu wolności, a jego brak wiąże się z uciskiem i zagładą wartości. W porównaniu jednak do „Artysty”, Sapir wykorzystuje w alegoryczny sposób nie tylko sam dźwięk, ale również charakterystyczne dla kina niemego napisy dialogowe, pozbawiając ich klasycznej czarnej planszy i tworząc z nich aktywne elementy filmowego świata. Pojawiają się więc nie tylko – jak dotychczas – w formie zastępczej, uzupełniającej, ale też w sposób wizualny dopełniają narrację, czego zwieńczenie otrzymujemy w pomysłowym finale. „Antena” przypomina tym samym ruchomy komiks, będący ukłonem w stronę kina społecznie zaangażowanego.
Oczywiście wśród tytułów przetwarzających estetykę filmu niemego są też takie, które świadomie nie wychodzą poza ustalony format. Dobrym, choć nieco paradoksalnym przykładem jest „Śnieżka” (2012) Pablo Bergera. Przenosząc akcję XIX-wiecznej baśni do przedwojennej Hiszpanii i korzystając jednocześnie z anachronicznej formy filmu bez dźwięku, reżyser uaktualnia treść, robiąc pozorny krok w tył. Pozwala to nie tylko wydobyć na pierwszy plan sam rdzeń tradycyjnej baśni, ale również w sprytny sposób wyróżnia film z całej palety popularnych dzisiaj, kasowych adaptacji. Co więcej, dzięki temu podwójnemu przesunięciu w czasie, historia spotyka technikę. Realizacja nie odbiega bowiem od standardów lat, w których umiejscowiona została akcja. Dzięki temu „Śnieżkę” ogląda się jak prawdziwą perłę z lamusa.
Nie sposób pominąć faktu, że w dzisiejszych czasach zabawa w kino nieme pozwala na spore ograniczenie kosztów, z czego skwapliwie korzystają między innymi środowiska fanowskie. Najsłynniejszym tego przykładem jest średniometrażowy „Zew Cthulhu” (2005) stworzony przez grupę zapaleńców skupionych wokół The H.P. Lovecraft Historical Society. Pod wodzą Andrew Lemana postanowili oni niewielkimi kosztami przenieść na ekran jedno z najsłynniejszych opowiadań Samotnika z Providence, co samo w sobie jest zadaniem iście karkołomnym. Oparta na gęstej atmosferze i niedopowiedzeniu proza Lovecrafta opowiada o rzeczach „przekraczających ludzką wyobraźnię” i „tak strasznych, że nie sposób ich opisać”. Jak więc pokazać na ekranie to, co powinno pozostać w sferze domysłu, nie popadając jednocześnie w śmieszność? Strzałem w dziesiątkę okazała się właśnie umowność filmu niemego i ekspresjonistyczna deformacja rzeczywistości. Autorzy, rezygnując z klasycznej postmoderny, od początku do końca tworzą dzieło wyjęte z czasu, ubarwiając nawet obraz charakterystycznymi śladami zużycia. Przerysowane aktorstwo, ponura gra cieni i poklatkowe efekty specjalne stawiają swoistą barierę między pełnoprawną kreacją świata a lovecraftowską sztuką snucia opowieści. W efekcie twórcy, wzorem swojego mistrza, pozostawiają miejsce dla wyobraźni widza, a mgła okrywająca Wielkich Przedwiecznych nie traci na gęstości.
Odpowiedź na postawione we wstępie pytanie jest więc oczywista. Tak, współczesne kino nieme ma sens. Albo inaczej – ma sens dopóty, dopóki starczy pomysłów na jego twórcze zastosowanie. Co więcej, jest to kino w rzeczywistości znacznie różniące się od swych protoplastów sprzed wieku, świadome swego miejsca, ewolucji i przebytej drogi. Warto więc wyjść poza ramy samej opowieści i spojrzeć na film z perspektywy historii całego medium. Wtedy przygoda stanie się jeszcze ciekawsza.