Hollywood z początku nie było łaskawe dla Michaela Fassbendera. Choć zadebiutował u Stevena Spielberga i Toma Hanksa (producentów serialu „Kompanii braci” z 2001 roku), to występ ten nie spełnił funkcji trampoliny do poważniejszych ról. Kolejne lata nie przyniosły dużych zmian, wobec czego młody aktor dorabiał jako barman. Pierwszy etap kariery Steve’a McQueena miał bardziej błyskotliwy przebieg. Studia na Chelsea College of Arts (na kierunku sztuka i wzornictwo) oraz Goldsmith College w Londynie (sztuka) wykształciły nie tylko reżysera, ale też rzeźbiarza i fotografa. W latach 90. Brytyjczyk nakręcił kilka czarno-białych krótkometrażówek inspirowanych kinem niemym. Rozgłos przyniósł mu eksperymentalny „Drumroll” z 1998 roku, dla potrzeb którego przymocował do beczki kamerę, po czym pozwolił jej się toczyć ulicami Manhattanu.
Drogi Fassbendera i McQueena zbiegły się w roku 2008, podczas castingów do pełnometrażowego debiutu reżysera – „Głodu”. Co ciekawe, panowie nie przypadli sobie natychmiastowo do gustu. W wywiadzie dla Rotten Tomatoes McQueen przyznał: „Na początku nie mogłem znieść Michaela, myślałem, że jest zarozumiałym sukinsynem. Na przesłuchaniach do »Głodu« pomyślałem: »O co mu do cholery chodzi?«. Pokochałem go dopiero od drugiego wejrzenia. On jest bardzo męski, ale jednocześnie ma w sobie wiele kobiecych cech, w tym wrażliwość. To niespotykane, bo większość aktorów nie jest tak wrażliwa. Właśnie w tym tkwi siła Michaela, to mnie do niego przyciągnęło”. O tych samych wydarzeniach Fassbender wypowiada się następująco: „To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, przynajmniej po jego stronie. Nie jestem nawet pewny, czy od razu mnie polubił. Ale wtedy odegrałem z Liamem Cunninghamem tę bardzo długą scenę, w której Bobby Sands i ksiądz wyrażają swoje opinie i to całkowicie go przekonało. Gdy skończyliśmy kręcić »Głód«, poprosiłem go, żeby zatrudnił mnie w swoim kolejnym filmie, obojętnie kogo miałbym zagrać” (wywiad dla Tess Magazine).
Siedemnastominutowe ujęcie, o którym wspomina Fassbender, zapada w pamięć równie mocno, co chorobliwie wychudzona twarz aktora. Jako Bobby Sands – lider Irlandzkiej Armii Republikańskiej, który przez sześćdziesiąt sześć dni prowadził strajk głodowy – zmuszony był do drastycznej utraty wagi. Na diecie sześćset kcal dziennie Fassbender zrzucił aż czternaście kilogramów i w końcowym jej etapie ważył dokładnie tyle, co Sands podczas swego protestu. Poświęcenie zdecydowanie mu się opłaciło. Występ dostrzegło jury Europejskiej Nagrody Filmowej, Nagrody Niezależnego Kina Brytyjskiego (BIFA) i Irlandzkiej Nagrody Filmowej i Telewizyjnej (IFTA), sam McQueen został zaś wyróżniony w Cannes nagrodą dla najlepszego debiutanta. Zdaniem reżysera kunszt Fassbendera wychodzi daleko poza łatwość metamorfozy: „Każdy facet może się głodzić, ale nie o to chodzi. Michael potrafi wykroczyć poza fizyczność. To jest coś” (Rotten Tomatoes).
Rolę Michaela Fassbendera w „Głodzie” docenił sam Quentin Tarantino, który niewiele później zaangażował go do „Bękartów wojny”. Mimo że aktor stał się gwiazdą światowego formatu, w roku 2011 chętnie przyłączył się do ekipy „Wstydu”, czyli drugiej fabuły Steve’a McQueena. Kolejny raz reżyser poruszył problematykę cielesności, choć tym razem interesował go zupełnie inny aspekt. Postać uzależnionego od seksu Brandona umożliwiła reżyserowi prześledzenie moralnej katastrofy i demaskację pozornej wygody nowoczesnego stylu życia. Dla Fassbendera ta ofiarna, rozbierana rola była natomiast kolejnym testem, który z powodzeniem zdał. Mimo tego Akademia nie wzięła go pod uwagę w swoich oscarowych spekulacjach. McQueen nie krył zażenowania: „Gdy patrzysz na listę nominacji w kategorii Najlepszy aktor, mówisz sobie: nie ma Michaela Fassbendera? To szaleństwo. Ale cóż, to amerykańska nagroda, niech Amerykanie robią sobie, co chcą” (The Guardian).
Przypadek duetu McQueen-Fassbender to dowód na prawdziwość przysłowia „do trzech razy sztuka”. Rok 2013 przyniósł bowiem „Zniewolonego. 12 Years a Slave”, w którym reżyser przedstawił wycinek z dziejów afroamerykańskiej społeczności. Zniewolenie to jednak dla niego tylko pretekst, aby poruszyć kwestie niesprawiedliwości, losowości dramatycznych wydarzeń i bezsilności wobec nich. Twórca kreuje przy tym coś na kształt odysei – film o tułaczce, walce z fatum oraz o wytrwałości, która pozwala powrócić na łono rodziny. Jeden z kupców niewolników, grany przez Fassbendera Edwin Epps, wyrasta tu na symbol zepsutej moralności, jednak problem nie polega tylko na tym, że mężczyzna traktuje ludzi jak narzędzia. To przypadek o wiele bardziej niebezpieczny, mieszanina fanatyzmu religijnego, seksualnej dewiacji, a nawet choroby psychicznej. Fassbender doskonale wygrywa tę złożoność, co tym razem nie umknęło uwadze Akademii. W przypadku aktora skończyło się „tylko” na nominacji, lecz reżyser mógł cieszyć się statuetką za Najlepszy film.
Media nie mogły pozostawić bez komentarza pocałunku, jaki na gali wręczenia Oscarów wymienili obaj panowie. I choć nie miał on seksualnego wydźwięku, a był jedynie wyrazem szczęścia i zażyłości, to plotkarskie portale prędko zaczęły posądzać artystów o skłonności homoseksualne. Jedno jest pewne – bohaterów tego artykułu łączy wzajemny szacunek i przywiązanie. Pytany o to, co zmieniło się w tej relacji po premierze „Zniewolonego”, McQueen odpowiada: „Kocham Michaela coraz bardziej. Kocham go mocno. Doskonale się rozumiemy” (Vanity Fair). Fassbender nie pozostaje dłużny: „Zawdzięczam Steve’owi wszystko. Dosłownie zmienił moje życie. (…) Nigdy nie zakładam, że dostanę jakąś rolę, ale trochę by mnie zabolało, gdybym zobaczył film Steve’a bez mojego udziału” (Irish Mirror).
Według ostatnich doniesień McQueen pracuje obecnie nad scenariuszem thrillera „Wdowy”, za podstawę którego służy serial z lat 80. o tym samym tytule. Projekt zapowiada się o tyle ciekawie, że w tworzenie skryptu zaangażowana jest także pisarka Gillian Flynn (znana najbardziej dzięki „Zaginionej dziewczynie”). Choć historia toczyć się ma wokół czterech kobiet, których mężowie zginęli w czasie nieudanego napadu na bank, to McQueen nie byłby sobą, gdyby nie zgotował rólki dla Fassbendera. Na to też liczymy.