Zdaje się, że Chuck Jones (autor m.in. postaci Królika Bugsa i Kaczora Daffy’ego) wstał z grobu, aby napisać scenariusz do „The Walk: sięgając chmur” Roberta Zemeckisa. Protagonista, tj. Philippe Petit (Joseph Gordon-Levitt), wygląda i brzmi jak postaci z serii „Zwariowane melodie”. Petit wciela się tu zarówno w Strusia Pędziwiatra – ściganego, grającego na nosie ścigającym, czyli żandarmom – jak i Wilusia E. Kojota, bohatera tragikomicznego, któremu nie grożą zwichnięcia, stłuczenia i złamania, nawet po upadku ze sto dziesiątego piętra. Rzecz jasna, linoskoczek nie spada z wierzchołka drapacza chmur, nie otrzepuje kurzu z mundurka i nie powtarza przedstawienia. On po prostu sprawia wrażenie człowieka ulepionego z kauczuku.
„Chodzeniem po linie – zapewnia ojciec Petita (Patrick Baby) – nie zarobisz na chleb”. Francuski do szpiku kości protagonista opuszcza więc rodzinę, która nie podziela jego entuzjazmu, i udaje się do największego francuskiego miasta. Matka płacze na progu, a ojciec wywija pięścią. Stara śpiewka. À propos – Edith Piaf śpiewała, że „pod paryskim niebem spacerują zakochani”. No, i Petit zakochuje się, ponadto znajduje przyjaciół, śni na jawie i żongluje pochodniami metr nad brukowaną ulicą w sercu – dosłownie – czarno-białego Paryża. Kto, jak nie wariat z liną na ramieniu pokoloruje katedrę Notre-Dame tudzież Pola Elizejskie? Przesadna teatralność w grze Josepha Gordona-Levitta sprawia, że postać, którą odtwarza, upodabnia się do bachora próbującego uwolnić się z uścisku matki w sklepie z łakociami.
Robert Zemeckis i Christopher Browne nadają figurze linoskoczka „kształt” romantyka, idealisty. „Kształt”, w który sami nie wierzą, bo ani z Petita Byron, ani Goethe. Wizjoner też z niego żaden, mimo że nosi golf na wzór Steve’a Jobsa. Właściwie – cynik, arogant, egoista. Że ma marzenie – wiadomo. Jednakże co potem? Co, gdy uda mu się przejść po linie między wieżami World Trade Center? Wróci na ulicę, gdzie zarobi marne grosze? Może stanie się celebrytą albo melancholikiem; lustrzanym odbiciem Randy’ego Robinsona (Mickey Rourke) z „Zapaśnika” Aranofsky’ego? Faza – nie znajduję lepszego określenia – post-marzycielska to i dla kina, i dla literatury odpowiedni grunt.
Nie da się zaczarować baśni – która przecież sama w sobie jest materią zaklętą – inaczej, jak tworząc karykaturę. A amerykański sen w filmie autora „Forresta Gumpa” (1994) to sen na resorach. Narratorem (względnie – reporterem) „The Walk: sięgając chmur” jest sam protagonista, co może nastręczać trudności. Jedni wiedzą, jak ów narrator finiszuje, inni – nie. Zemeckis odbiera zatem satysfakcję ze śledzenia zdarzeń tym widzom, którzy biografii Petita nie znają. Co gorsza, gadulstwo Gordona-Levitta powoduje, że napięcie leci na łeb na szyję.
Scena: Petit dociera na taras widokowy World Trade Center i rozbiera się do rosołu; podskakuje, wierzga, biega tam i z powrotem. W końcu wkłada spodnie, po czym zastyga w pozie – wypisz wymaluj – jak z „Wędrowca nad morzem mgły” Caspara Davida Friedricha. Mariaż karmelizowanego patosu oraz cierpkiej komedii nie rokuje najlepiej. Kino „wyrosło” ze wschodów słońca i z żartów na temat ćpunów działających z tzw. „opóźnionym zapłonem”. Za to akrofobia może dać o sobie znać, gdy śmiałkowie rozciągną linę między wieżą północną a wieżą południową. Ot, zaleta.
Ocena: 3/10
Marcin Czarnik