„Elizabeth”, reż. Shekhar Kapur (1998)
Emilia Koronka: Rola królowej Elżbiety niezaprzeczalnie utorowała Cate Blanchett drogę do światowej sławy. Dzięki „Elizabeth” na jej koncie pojawiły się pierwsze znaczące nagrody filmowe – Złoty Glob, BAFTA i nominacje do Oscara. Kontynuacja, która pojawiła się w kinach 9 lat później, przyniosła podobny efekt, a nazwisko Blanchett po raz kolejny pojawiało się wśród nominowanych w wyścigu po filmowe trofea. Nic dziwnego, filmy Shekhara Kapura pozwalają Blanchett zabłysnąć jako jednej z najsilniejszych bohaterek we współczesnym kinie historycznym. Ewolucja, jaką na ekranie przechodzi Elżbieta – z beztroskiej i niewinnej dziewczyny w pewną swojej siły i pozycji kobietę – składa się na bardzo dokładny portret psychologiczny samotnej kobiety, która mimo licznych przeszkód i pojawiających się zagrożeń, przede wszystkim ze strony mężczyzn, została najpotężniejszą monarchinią, przed którą drżała cała Anglia. „Elizabeth” to kawał wspaniałego historycznego kina, którego intrygi, spiski i sensacja wciągają od pierwszych minut, namiętność miesza się z krwawymi porachunkami, a siedząca na angielskim tronie Cate Blanchett zachwyca swoim surowym chłodem.
„Veronica Guerin”, reż. Joel Schumacher (2003)
Jędrzej Dudkiewicz: Jak widać, Cate Blanchett dobrze czuje się, grając dziennikarki. A że aktorką jest fantastyczną, bez problemu udaje jej się zyskać sympatię widza i dla swojej postaci i dla sprawy, którą się zajmuje. Historia Veroniki Guerin jest ciekawa, wciągająca, zaś entuzjazm, niezłomność i determinacja bohaterki udzielą się każdemu odbiorcy filmu. Blanchett, podobnie jak w „Niewygodnej prawdzie”, świetnie portretuje idealistyczną, przebojową i odważną dziennikarkę, za wszelką cenę dążącą do rozwiązania sprawy. Nie znaczy to oczywiście, że się nie boi – niebezpieczeństwo w produkcji Joela Schumachera jest cały czas wyczuwalne. Tym większy podziw budzić musi jej postawa. „Veronica Guerin” nie jest filmem wielkim, ale Cate Blanchett wynagradza wszystkie niedoskonałości. Fani Manchesteru United będą dodatkowo zachwyceni, gdyż aktorka w koszulce ich ulubionego zespołu prezentuje się zjawiskowo.
„Notatki o skandalu”, reż. Richard Eyre (2006)
Małgorzata Czop: To nie jest fenomenalny film. Brakuje mu elementu, który spinałby rozedrganą fabułę w jedno. I choć oburza uproszczeniami i schematycznym podejściem, to duet aktorski Dench – Blanchett sprawdza się w stu procentach. Cate Blanchett gra nauczycielkę plastyki, która wzbudza niemałe poruszenie wśród grona pedagogicznego, jak i uczniów. Wolny duch, radosna, roześmiana i z niesamowitą energią, potrafi zjednywać sobie ludzi. Pozornie szczęśliwa, zachłannie łapie ulotne chwile, sięgając po zakazany owoc, manipulacje i chorą współzależność. Jej krótkie spojrzenie czy mały grymas potrafią perfekcyjnie nadać temperaturę każdej scenie. To właśnie rzeczy niewypowiedziane są najciekawszym elementem w grze Blanchett, dzięki czemu „Notatki o skandalu” to przede wszystkim aktorska uczta dla oczu. Australijska aktorka wypada genialnie w duecie z Dench, jak i z młodym aktorem Andrew Simpsonem, z którym wykreowała relacje fascynacji i seksualnej zależności.
„Blue Jasmine”, reż. Woody Allen (2013)
Piotr Nowakowski: Nie zaliczam się do wielkich fanów Woody’ego Allena, ale kiedy słyszę o Cate Blanchett, w mojej głowie mimowolnie pojawia się wizerunek neurotycznej Jasmine z jednego z jego ostatnich filmów. Blanchett ma na swoim koncie same wyśmienite role i nie bez powodu wielu uważa ją za godną następczynię Meryl Streep. Dlaczego zrobiła na mnie największe wrażenie właśnie swą rolą w „Blue Jasmine”? Cóż, to właśnie ona tworzy ten film. Blanchett jest obecna w każdym kadrze, zmienia się jak kameleon, naprzemiennie bawi, intryguje, wkurza i – co najważniejsze – nie pozwala widzowi się nudzić. Nic dziwnego, że w 2014 została za tę rolę uhonorowana Oscarem dla Najlepszej aktorki pierwszoplanowej, pokonując w wyścigu po nagrody m.in. Meryl Streep („Sierpień w Hrabstwie Osage”) i Sandrę Bullock („Grawitacja”). W filmie Allena aktorka jest niekwestionowaną królową pierwszego planu, która gra nie tylko słowem, ale przede wszystkim ciałem i gestem. Ogromnie się cieszę, że reżyser dał jej możliwość zagrania roli, w której mogła pokazać swe nowe oblicze i która – wierzcie mi na słowo – okaże się ponadczasowa.
„Knight of Cups”, reż. Terrence Malick (2015)
Michał Nawrocki-Utratny: Choć nie jestem zagorzałym fanem Terrence'a Malicka, a podobno tylko takim podoba się jego najnowsza produkcja, to mnie „Knight of Cups” zachwycił i jest dla mnie jednym z najlepszych filmów ostatnich miesięcy. Cate Blanchett partneruje na ekranie Christianowi Bale'owi tylko przez chwilę, ale jej rola w segmencie „Sąd ostateczny” jest aktorstwem najwyższej próby. Blanchett wciela się w postać Nancy, byłej żony głównego bohatera. Spotykają się po latach, niczym dwie błąkające się bez celu dusze. Raz jeszcze odżywają wszystkie emocje, zarówno dobre, jak i złe. Blanchett drobnymi gestami potrafi cudownie podkreślić emocjonalną wędrówkę w głąb miłości, która choć nie może istnieć, nigdy nie wygasła. Wystarczy przyjrzeć się tylko kilku scenom, by stwierdzić, jak doskonale z tymi niuansami radzi sobie australijska aktorka. Kiedy Rick próbuje dotknąć Nancy, ta ucieka przed jego dłonią, ale już chwilę później to ona w gestach przepełnionych troską próbuje dociec, jak czuje się jej dawny partner. Kilkoma spojrzeniami Blanchett potrafi wyrazić i smutek, i żal, ale jednocześnie miłość, tęsknotę i lęk. Jej postać jest kluczowa, by pojąć zagubienie Ricka i jego w gruncie rzeczy bardzo samotną podróż. To, że „Knigt of Cups" uważam za arcydzieło, jest również zasługą Cate Blanchett.
„Carol”, reż. Todd Haynes (2015)
Małgorzata Czop: Nie ukrywam, że „Carol” zafascynowała mnie od pierwszych scen. Wciąż siedzi mi w głowie ze swoimi pięknymi zdjęciami, dźwięczną muzyką i niezapomnianymi aktorskimi występami. Choć Cate Blanchett jest niesamowicie uzdolniona i wyczulona na gest, w każdej roli pokazuje spektrum swoich możliwości, Carol stała się dla mnie najciekawsza. Lata 50. XX w. to czas pruderii, silnych społecznych powinności i nietolerancji wobec inności. Blanchett tworzy postać, która doskonale pasuje do dystyngowanego środowiska bogatych ludzi. Elegancka i wyprostowana, z pewną nonszalancją zachwyca kamienną powierzchownością, podczas gdy widzimy, że w jej sercu rozgrywa się niekończący dramat. Aktorka potrafi znaleźć złoty środek pomiędzy tym, co widzialne, a emocjonalnymi rozterkami bohaterki. Ciągle jest powściągliwa, zdystansowana i wewnętrznie skupiona, dlatego wyraziście wybrzmiewają jej wybuchy pełne pasji i emocjonalnego rozchwiania. W „Carol” zachwyca stonowanym dopasowaniem się do środowiska i jego wymogów, podczas gdy pomiędzy nią a Therese rozgrywa się romans pełen pasji i uczucia. Blanchett połączyła to co zakazane ze szczerością intencji, dzięki czemu film wygląda niesamowicie dobrze w swej mocno stylizowanej otoczce.
„Niewygodna prawda”, reż. James Vanderbilt (2015)
Michał Kaczoń: W „Niewygodnej prawdzie” Blanchett stworzyła wyrazisty portret pewnej siebie i wierzącej w swoje poglądy dziennikarki, która nie boi się bez ogródek mówić, co myśli. Widać, że jej działaniami kieruje wyraźny kompas moralny i chęć dążenia do Prawdy za wszelką cenę, nawet gdyby ta miała doprowadzić do pewnych nieprzyjemności. Przy tym wszystkim jest zawsze w zgodzie ze sobą. Na szczególną pochwałę zasługuje scena przesłuchania, w której aktorka daje popis zaangażowania i pasji, które sprawiają, że jej bohaterki można słuchać godzinami. Jej wyrazista postawa udziela się widzowi, a duet z Robertem Redfordem stanowi najsilniejszy powód, dla którego warto pochylić się nad „lepszą wersją Spotlight”, jak o filmie pisałem przy okazji artykułu o festiwalowych perełkach (LINK).