Pod koniec lat 80. seria komiksów o przygodach mutantów przeżywała widoczną zapaść, przez co włodarze wydawnictwa Marvel z pomocą scenarzystów postanowili wprowadzić do historii postać En Sabah Nura – starożytnego mutanta, dzisiaj lepiej znanego pod przydomkiem Apocalypse. Zabieg ten miał uratować zmierzającą donikąd serię i jak to bywa w uniwersach komiksowych – nieco ją odświeżyć. Wprowadzenie postaci tego wszechmocnego mutanta do kinowego uniwersum wydawało się więc tylko kwestią czasu, ponieważ najważniejsze wątki z komiksów zostały już w nim poruszone, począwszy od walki z rządem, a na podróżach w czasie skończywszy.
W wyniku pewnych wydarzeń Apocalypse zostaje wybudzony w latach 80. (czyli właściwym czasie akcji) przez kilku mało świadomych śmiałków. Jego planem jest zebrać czwórkę jeźdźców – na miarę tych znanych z Nowego Testamentu – i z ich pomocą przeprowadzić eksterminację najsłabszych istot żyjących na Ziemi, tak, aby zaludniali ją tylko ci, który naprawdę na to zasługują. Niestety, postać niebieskonosego antagonisty, który w komiksach wzbudzał respekt z uwagi na swoją potęgę oraz hipnotyczną wręcz apodyktyczność, w filmie kreowany jest na bożka rodem z „Bogów Egiptu”. Apocalypse, którego zadaniem jest unieść ciężar całego filmu, nie wzbudza należytego szacunku – jest po prostu kolejnym mutantem o niecnych zamiarach, w dodatku uwięzionym w kiczowatym kostiumie, nie wspominając o fatalnym wyborze castingowym, jakim jest Oscar Isaac, który do tej roli najzwyczajniej w świecie nie pasuje.
Tym bardziej boli, że lwia część filmu poświęcona jest knuciom tytułowego bohatera, polegającym na rozstawianiu kolejnych pionków na szachownicy i nadmuchiwaniu balonu dramatyczności, który w ostatnich sekwencjach wybucha z głuchym dźwiękiem – nie wzbudzając w widzu większych emocji. Dzieje się tak, ponieważ motywacje Apocalypse’a okazują się być nad wyraz banalne, przez co cały (umowny) czar jego występków dość szybko ulatuje.
Żałośnie zabawnie wypadają sceny z postacią Magneto, których większość dzieje się w polskim Pruszkowie. Nie dość wspomnieć o łamanym języku polskim, marnie odwzorowanych realiach czy braku pojęcia o słowiańskiej kulturze, na policji z łukami skończywszy – tak Bryan Singer i spółka widzą Polskę lat 80.
Do jasnych punktów filmów warto zaliczyć występ Quiksilvera, którego pięć minut jest równie efektowne, co skrupulatnie zainscenizowane, ponieważ kieruje się klasyczną zasadą sequeli, czyli „więcej, mocniej i szybciej”. Występ białowłosego bohatera wypada naprawdę oryginalnie, zaś każda scena z jego udziałem wydaje się być wyraźnym puszczeniem oka do fanów.
„X-men: Apocalypse” z całą pewnością można uznać za jeden z najgorszych filmów w całej serii, w którym w zgrabny sposób poplątanie żeni się z pomieszaniem, a wszystko jest ujęte w równie szerokie, co umowne ramy funkcjonujące pod hasłem „film komiksowy”. Trudno jest również wybaczyć niezwykle mizerne efekty specjalne i mało zróżnicowane lokacje, które tylko potęgują poczucie obcowania z plastikową, odrealnioną rzeczywistością. Wyraźnie widać, że zabieg, który sprawdził się w komiksach, w kinowym uniwersum wyraźnie nie był potrzebny, co niejako obróciło się przeciwko twórcom – a szkoda, bo mogła być to taka piękna apokalipsa.
Ocena: 3/10
Jan Stąpor