Węgierska rzeź – recenzja „It's Not the Time of My Life”

Węgierska rzeź – recenzja „It's Not the Time of My Life”

It's Not the Time of My Life / Ernelláék Farkaséknál (2016)
It's Not the Time of My Life / Ernelláék Farkaséknál (2016) Źródło: kviff.com
Dodano:   /  Zmieniono: 
Tegoroczny zwycięzca festiwalu w Karlowych Warach to kolejny dowód na to, że węgierska melancholia ma wiele odcieni. Dwie rodziny, jedno peszteńskie mieszkanie i konflikt, którego nie da się, a może wcale nikt nie próbuje rozwiązać.

Po przekraczającym najśmielsze oczekiwania Węgrów (a spoglądając na niedawne Euro – bywają one wcale śmiałe) sukcesie filmu „Syn Szawła” László Nemesa, przyszła pora na coś z zupełnie innej kategorii dramatu, ale tej samej wysokiej półki światowego kina. Nemes swoim niezwykłym obrazem holocaustu w ubiegłym roku najpierw zwyciężył na festiwalu w Cannes, a następnie przyniósł Węgrom wyczekiwanego przez trzydzieści pięć lat Oscara. Teraz na scenę wkracza Szabolcs Hajdu z minimalistyczną analizą rodzinnych powiązań w filmie „It's Not the Time of My Life” / „Ernelláék Farkaséknál”. Z festiwalu w Karlowych Warach reżyser – będący jednocześnie odtwórcą roli głównej – powrócił z Kryształowym Globem oraz nagrodą za najlepszą rolę męską.

Tytuł filmu na potrzeby zagranicznych festiwali przetłumaczony został jako „It's Not the Time of My Life”, co zdaje się być nie do końca uzasadnione, bowiem węgierski oryginał „Ernelláék Farkaséknál” oznacza dosownie „rodzina Ernelli u rodziny Farkasa”. Tytuł ten od razu nakreśla sytuację fabularną, w którą wprowadzony zostaje widz. Hajdu zaprasza do własnego, budapeszteńskiego mieszkania i z pomocą swojej rodziny (w przedsięwzięciu udział wzięła żona reżysera, aktorka Orsolya Török-Illyés oraz dwójka ich dzieci: dojrzewająca Lujza i uroczy Zsigmond) opowiada historię przeciętnych Węgrów. Prezentuje dwie rodziny, których drogi rozeszły się kilkanaście lat temu, ale to, co je ze sobą poróżniło, zdaje się być ciągle żywe i niezagojone.

It's Not the Time of My Life / Ernelláék Farkaséknál (2016)

Tytułowa Ernella i Eszter to siostry, między którymi więź jest bardzo silna, ale zakłócona kompleksem lepszej i gorszej córki przez to, że młodsza –  Eszter, faworyzowana była przez ojca. Kwestia ta jest punktem wyjścia, ale i jedynym argumentem, który wypływa przy każdym spięciu sióstr, kiedy to rodzina Ernelli po powrocie z emigracji zarobkowej do Szkocji, wraca do kraju. Nie mając gdzie się podziać, Ernella z mężem i córką zatrzymują się na jakiś czas u lepiej sytuowanej rodziny siostry i jej męża Farkasa. Nadpobudliwy syn rozpieszczony przez matkę i nie do końca akceptowany przez ojca, trudna sytuacja finansowa, która doprowadza do kradzieży, wypalony związek, zdrada, różnice charakterów, nastolatka, która poszukuje swojej tożsamości, aż wreszcie wniosek, że rodziny się nie wybiera – dostaje się ją od losu, z całym bagażem wad, nie dających się pohamować emocji i goryczy – to problemy tak prozaiczne, że nie wydają się stanowić materiału filmowego. A jednak Szabolcs Hajdu, za pomocą tej prostoty i minimalizmu, wyczarowuje film na wskroś poruszający, bo mówiący o każdym z nas, galerię osobowości, rozsypaną układankę portretów, po ułożeniu której powstaje obraz rodziny – instytucji tak dzisiaj trudnej do zdefiniowania.

Podczas seansu nietrudno o skojarzenie z „Rzezią” Polańskiego – sitcomowa jedność przestrzeni i gagowy charakter humoru, a także dwa małżeństwa na dwóch biegunach konfliktu to rzucające się w oczy zbieżności. Jednak u Hajdu jest w tym wszystkim dużo więcej powagi i prawdopodobieństwa zdarzeń. Nie mówiąc już o atmosferze Budapesztu, którą da się wyczuć, mimo że akcja nie wykracza poza mieszkanie w starej peszteńskiej kamienicy i która jest zdecydowanie nie do pomylenia z atmosferą żadnego innego miejsca na świecie. Co więcej, taka estetyka i teatralność produkcji nie jest przypadkowa. Pierwotnie scenariusz filmu powstał na potrzeby sztuki o tym samym tytule wykonywanej przez aktorów, występujących także w filmie, na deskach teatru, jako zespół artystyczny Maladype Színház. „Nie miałem żadnej prekoncepcji, o czym chciałbym przygotować sztukę, danych miałem tylko kilku aktorów i wspólnie zaczęliśmy rozmyślać, co byłoby tym tematem, którym najchętniej podzielilibyśmy się z widzem, o którym naprawdę potrafilibyśmy mówić i rzeczywiście mielibyśmy coś istotnego do powiedzenia. I tak wychowanie dzieci i problemy w związku nasunęły nam się jako pierwsze. Zaczęliśmy odgrywać poszczególne sceny, z których później zbudowaliśmy konkretne sekwencje” – mówi Szabolcs Hajdu w rozmowie „The Filmmakers” po festiwalu w Karlowych Warach. Już podczas premiery teatralnej stało się jasne, że publiczność tę historię kupuje i zespół bez wahania postanowił przygotować, w oparciu o ten sam scenariusz, tym razem produkcję filmową. Tym sposobem po czternastu dniach zdjęciowych powstał film „Ernelláék Farkaséknál”.

Zwycięska produkcja nie jest początkiem artystycznej ścieżki Hajdu – ma on za sobą co najmniej kilka filmów, które już pozwoliły mu zapisać się na kartach historii węgierskiego kina. „Białe dłonie” („Fehér tenyér”, 2006) to bez dwóch zdań jeden z najważniejszych obrazów filmowych tego stulecia na Węgrzech: historia lekkoatlety, który przed laty musiał zrezygnować z dobrze zapowiadającej się kariery, ale cienie przeszłości są dłuższe, niż mógłby przypuszczać (fabuła filmu, podobnie, jak w najnowszym filmie reżysera, opiera się na wątkach biograficznych, to historia brata Hajdu). Dalej „Bibliothèque Pascal” z 2010 roku, czyli reprezentant modnego w pierwszej dekadzie XXI wieku na Węgrzech nurtu kina postkolonialnego, wyrażającego tęsknoty społeczeństwa za utraconymi w latach 20. terenami, a także historia czarnoskórego piłkarza wrzuconego w rzeczywistość węgierskiej puszty w filmie „Délibab” (pl. „Fatamorgana”, 2014) – to niektóre propozycje Szabolcsa Hajdu, do których dziś dołącza „Ernelláék Farkaséknál”, poszerzając jeszcze spectrum komentarza reżysera do węgierskiej rzeczywistości.

Węgierska premiera kinowa planowana jest na jesień. Trzymajmy kciuki, żeby film dotarł także do polskich kin, bo u Ernelli i Farkasa dzieje się wiele – tak, jak ostatnio w węgierskim kinie.

Michalina Oziembłowska