Filmów promowanych jako „The Untold Story...”, czyli nieopowiedziana dotąd historia, jest ostatnimi czasy na pęczki. Frazes taki może niewiele znaczyć, ale filmowe studia pragną przekonać widza, że ujawniają wydarzenia spowite dotąd milczeniem. Co więcej, że kryje się w nich potencjał, jakiego inne filmy nie mają. Nie do końca powinno się to przyjmować za pewnik, skoro zwiastun z podobnym sloganem można zobaczyć raz na tydzień. Czy „Kamienne pięści”, które właśnie tak są reklamowane, wnoszą nową wartość? Kultowych produkcji o boksie i bokserach jest bez liku. Twórcy, realizując opowieść o tej tematyce, muszą liczyć się z tym, że staną na ringu z poważnymi zawodnikami wagi ciężkiej. W takim starciu film Jonathana Jakubowicza ma kilka rund wygranych, kilka przegranych. Czy więc zwycięża w ostatecznym rozrachunku na punkty?
Nie jestem fanem boksu, więc przed obejrzeniem „Kamiennych pięści” nie wiedziałem, kim jest Roberto Duran. Jestem natomiast fanem filmów o boksie. Dobry film bokserski potrafi wzniecić emocje, sprawić, że będzie się kibicować całym sercem bohaterowi. Przeżywać jego porażki i cieszyć się zwycięstwami, nawet lekko uchylać się w rytm ciosów padających na ekranie. Tak było z cyklem „Rocky”, „Fighterem”, „Za wszelką cenę” czy „Do utraty sił”. Kino bokserskie bazuje na wytartych schematach, ale podobnie jak w westernie czy filmie kung-fu, wypracowana konwencja jest kluczem do sukcesu. Zawsze są to opowieści o walce z przeciwnościami losu: z biedą, brakiem wiary, uzależnieniami, własnymi słabościami. Bokser musi się zmierzyć nie tylko z rywalem, ale przede wszystkim z ograniczeniami nakładanymi przez siebie samego oraz świat. Tych nie brakowało w życiu Roberto Durana, bohatera „Kamiennych pięści”. Urodzony i wychowany w Panamie, pogardzał wszystkim, co amerykańskie i nie brakowało mu woli walki. Jego los odmienił się, kiedy spotkał na swej drodze Raya Arcela – legendarnego trenera bokserskiego.
Jonathan Jakubowicz dysponował niezwykle ciekawymi bohaterami oraz znakomitą obsadą. Poza Edgarem Ramirezem w roli Durana i Robertem De Niro w roli Arcela pojawia się tu bardzo interesująca mieszanka: John Turturro, Elen Barkin, a nawet Usher. Z tych składników niewiele jednak wynika. Edgar Ramirez potrafi zapaść w pamięć nawet odgrywając płytkie postaci, czego przykładem był „Point Break: Na fali” z ubiegłego roku. De Niro – wiadomo, jest klasą samą w sobie. Choć kilka lat temu jego gwiazda świeciła jakby nieco słabiej, to teraz znów filmy z jego udziałem warte są obejrzenia, nawet jeśli gwiazdor pojawia się tylko na drugim planie. Obaj panowie mają w filmie dobre sceny. Są zabawne momenty, jak na przykład Duran starający się o względy dziewczyny. Są też wzruszające, kiedy Arcel wypowiada się na temat boksu, albo gdy z czułością ojca przeczesuje włosy swojemu zawodnikowi w przerwach między kolejnymi rundami. W tych prostych gestach jest nieco więcej niż tylko psychologia sportu – rodzicielska opiekuńczość. Nie zmienia to niestety faktu, że motywacja bohaterów nie została uchwycona przekonująco. Więcej tu sztampowych, powtarzanych ślepo schematów, które nie łączą się w przekonującą całość. Aktorsko w tym miszmaszu najciekawszy jest trzeci plan. John Turturo, choć pojawia się tylko na kilka minut, kradnie cały film dla siebie. Bardzo miłym zaskoczeniem jest też rola Ushera. Jego Sugar Ray Leonard budzi sympatię i nadzieję, że muzyk dostanie kiedyś jeszcze jakąś rolę dramatyczną.
Techniczna strona filmu nie jest doskonała, ale również kilka aspektów można pochwalić. Dobre zdjęcia, ładnie oświetlone plany. Wszystko to w udany sposób podkreśla ewolucję boksu na przełomie kilkudziesięciu lat, gdy z imprez w zadymionych od papierosów halach mecze zamieniły się w wielkie widowiska wspierane przez medialne koncerny. Na minus wypada muzyka. Ilustracje dźwiękowe, zarówno te instrumentalne jak i piosenki, są zwyczajnie nudne. Wygląda na to, że na siłę również dodano tło historyczne. Bo choć w życiu Durana dzieje Panamy musiały być ważne, to w filmie przeplatanki ze scen walki i powstań ludowych wypadają naiwnie. Może tylko jedna scena jest ciekawa, kiedy w kilka minut po przemówieniu prezydenta Reagana, na ekranie jest mowa o zabójstwie lidera Panamy. Ale z racji, że jest to dramat sportowy, a nie polityczny thriller, motyw ten nie został należycie wykorzystany.
„Kamienne pięści” mają w sobie sportową i życiową mądrość, ale w miarę upływu minut emocje opadają... a potem przychodzi finał filmu. Gdyby cały obraz miał takie tempo i emocje jak jego zakończenie, byłby produkcją więcej niż dobrą. Końcówka „Kamiennych pięści” mogłaby znokautować, gdyby pasowała tempem do reszty obrazu. Niestety jest inaczej, a nam pozostaje refleksja, że niełatwe było życie Robero Durana i z pewnością zasłużył on na lepszy film.